Chapter 1: Rozdział 1
Chapter Text
- Ostatni raz mi zapyskowałeś!
Bat ze świstem przeciął powietrze.
- Myślisz, że jesteś tutaj kimś?! Że możesz mi się stawiać?
Rozległo się kolejne uderzenie batu.
Młody chłopiec trzymany za ręce przez dwóch strażników, zaciskał pięści z bólu. Plecy go paliły, a w oczach pojawiły się łzy.
To był jego pierwszy dzień w roli niewolnika, a już zdążył rozwścieczyć jednego z dowodzących - Egona. Ten natomiast nie lubił, gdy ktoś mu się sprzeciwiał, a co najważniejsze - nie lubił, gdy ktoś robił to na oczach innych. Postanowił szybko ukarać nieposłusznego chłopaka i pokazać mu, że jest tutaj zupełnie nikim. Zlecił dziesięć uderzeń batem, które sam z chęcią wykonał. Powoli i boleśnie.
Doliczając w końcu do dziesięciu, Will ciężko wypuścił powietrze. Próbował uspokoić oddech, ale ból mu na to nie pozwalał. Chociaż miał szesnaście lat poczuł się jak małe bezbronne dziecko. Kiedy strażnicy go złapali, próbował się wymknąć, ale szybko dostał kopniaka w brzuch od jednego z nich, a potem jeszcze cios pięścią w skroń. Szybko zrozumiał, że ze swoją drobną postawą, niskim wzrostem i małymi umiejętnościami walki wręcz nie może sam nic zdziałać przeciwko doświadczonym wojownikom.
Cała sytuacja miała miejsce niedługo po przybyciu Willa do wioski. Dostał polecenie zamiatania chodnika z wiór po drewnie. Wszystko szło gładko, nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi (w końcu kolejny, nowy niewolnik to żadna sensacja). Will też niespecjalnie rozglądał się dookoła, zajęty swoimi myślami, o sytuacji w której się znalazł.
Aż rozległy się krzyki. Will przestał zamiatać, podniósł głowę i podążył wzrokiem za hałasem.
Chłopak, na oko niewiele starszy od młodego zwiadowcy, pracował przy studni. Był dość wysoki i bardzo, bardzo chudy. Will nie mógł wiedzieć, że jeszcze rok temu Osk, bo tak miał na imię chłopak, wyglądał zupełnie inaczej. Był umięśnionym, silnym i zdrowym młodzieńcem.
Osk tego dnia wydobywał wodę ze studni i dostarczał ją robotnikom przy stołach rzemieślniczych. Być może nie była to najcięższa z prac, jednak przy panującym zimnie i ogólnym wyczerpaniu oraz niedożywieniu stanowiła duże wyzwanie. Chłopiec tego dnia nie wytrzymał dłużej. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa i runął na ziemię, wylewając przy tym zawartość wiaderka.
Strażnik od razu zwrócił na niego uwagę. Kazał mu się podnieść, co Osk z całych sił próbował zrobić. Podnosił się powoli na drżących rękach, ale dla strażnika było to za wolne. Kopnął chłopaka tak, że poleciał do przodu, upadając twarzą w śnieg.
- Natychmiast wstawaj - syknął strażnik, ale obolałe ciało chłopaka nie chciało słuchać.
Całej tej scenie zaczęła się przyglądać coraz większa grupa niewolników. U niektórych dało się zauważyć współczucie, ale większość miała wyraz twarzy pozbawiony emocji.
Will nie rozumiał co się dzieje. Wiedział, że niewolnicy wykonują ciężką pracę, ale wiedział również, że odkąd Erak został oberjarlem, wprowadził wiele zmian i polepszył ich życie. To, co się działo tutaj, właśnie w tej chwili nie powinno mieć miejsca. I dlaczego nikt z obecnych nie reagował? Wyglądali tak, jakby byli do tego przyzwyczajeni.
- No rusz się! - ryk strażnika wyrwał Willa z jego rozmyślań. Zauważył, że rosły Skandianin zamachnął się, by znowu kopnąć chłopaka, ale nim to zrobił rozległ się donośny głos:
- Co tu się dzieje?
Spojrzenie wszystkich skierowało się w stronę mężczyzny, który przybył z eskortą dwóch strażników - Olafa i Berga. Skandianin nie był specjalnie wysoki, ale za to mocno umięśniony. Emanowała od niego pewność siebie. Jego blond włosy były upięte w kucyk, a zimne, niebieskie oczy skanowały otoczenie.
- Dowódca Egon - powiedział strażnik, prostując się.
- Dowódca - pomyślał Will z ulgą - On na pewno nie pozwoli na takie zachowanie i zaraz ukaże strażnika.
- Co tu się dzieje? - powtórzył pytanie Egon.
- Ten chłopak - tutaj strażnik wskazał na Oska, który wciąż nie zdołał się podnieść - nie wykonuje rozkazów.
Egon spojrzał na kulkę zwiniętą na ziemi. Wydął usta w dziwnym grymasie, jakby patrzył na coś obrzydliwego.
- Nie słucha poleceń, tak? - powiedział po chwili - No to trzeba go nauczyć dyscypliny.
Mówiąc to sięgnął za pas. Oczy Willa rozszerzyły się w przerażeniu, gdy zobaczył do czego to zmierza. Dowódca, wyciągnął bat, który powoli rozwinął. Bez żadnego ostrzeżenia zadał pierwsze uderzenie. Osk krzyknął, a młody zwiadowca się wzdrygnął.
Przecież to było zabronione. Chłosta już od dawna była nielegalna. Co się tutaj działo do cholery?
Drugie uderzenie. Krzyk ofiary, pełen cierpienia, rozległ się na Dziedzińcu. Osk błagał o litość szlochając. Will rozejrzał się nerwowo dookoła. Współwięźniowie po prostu stali i patrzyli. Jak mogli tak po prostu to oglądać?
Trzecie uderzenie. Po nim nie było już żadnego dźwięku. Osk stracił przytomność. Jednak to w żadnym stopniu nie powstrzymało Egona. Już podniósł rękę, aby zadać czwarte uderzenie, ale wtedy Will dłużej nie wytrzymał.
- Dość!
Wszyscy zamarli. Młody zwiadowca mógłby przysiąc, że słyszał jak ludzie wokół niego wstrzymują oddech. Olaf i Berg spojrzeli na niego wymownie, unosząc brwi. Sam Egon powoli odwrócił głowę. Milczał przez chwilę, po czym zapytał:
- Który to powiedział?
- Ja - odpowiedział Will. Starał się, jak tylko mógł, aby zachować kontrolę nad swoim głosem.
Egon patrzył na niego przez chwilę, skanując go uważnie. Jego spojrzenie było tak zimne, że mogłoby zamrozić.
- A kim ty, do cholery jesteś? - zapytał po chwili wyzywająco.
- To nowy niewolnik od Eraka - wtrącił Berg - Dostarczyli go dziś rano.
- Ach no tak…Aralueńczyk zdaje się?
Will nieśmiało skinął głową.
Dowódca uśmiechnął się, ale był to najokrutniejszy, najzimniejszy uśmiech jaki Will kiedykolwiek widział.
- Zatem wypadałoby należycie powitać naszego nowego gościa. Olaf, Berg - brać go.
***
Po całym zamieszaniu niewolnicy w pośpiechu wrócili do swoich prac jakby bali się, że zaraz ściągną na siebie gniew Egona. Sam dowódca oddalił się bez słowa, a razem z nim dwójka jego osobistych strażników.
Will powoli podniósł się na nogi, co nie było takie łatwe kiedy trzęsły się jak galareta. Stopniowo docierało do niego, co się stało. Jeszcze nigdy nie został tak pobity. Nawet wtedy, gdy w Ward Horacey go bił, nawet, gdy zdarzyło mu się spaść z drzewa nie czuł aż takiego bólu. Kiedy już doszedł do siebie, zauważył dwóch ludzi, którzy podnieśli nieprzytomnego Oska. Nie byli to strażnicy, raczej niewolnicy wysłani do posprzątania po całym zamieszaniu. Zabrali go najpewniej do jakiejś izby chorych. Chociaż jego plecy krzyczały z bólu, Will cieszył się, że mógł pomóc chłopakowi. Kto wie czy dałby radę przeżyć dziesięć uderzeń skoro był tak wyczerpany.
- Wracaj do roboty - warknął nagle strażnik, który wcześniej znęcał się nad niewolnikiem.
Will popatrzył na niego z niechęcią, ale wykonał polecenie.
- I jeszcze jedno - kontynuował Skandianin, wciskając mu w ręce miotłę - Na twoim miejscu bym się tak nie wychylał.
Will bez słowa wrócił do zamiatania.
***
Kiedy nastał wieczór niewolnicy mogli zjeść kolację. Will udał się na miejsce zbiórki, po czym ustawił się do kolejki.
Trzech rosłych strażników stało przy wielkim kotle, w którym gotowała się zupa. Nie jadł nic przez cały dzień, więc kiedy poczuł zapach bulionu, od razu zaburczało mu w brzuchu.
Will zauważył, że część ludzi dostaje tylko zupę, a niewielka garstka dostaje dodatkowo kromki chleba. Najwyraźniej mieli tutaj swoich ulubieńców, którzy byli traktowani lepiej niż reszta.
Kiedy nadeszła jego kolej sięgnął po glinianą miskę, ale strażnik od razu cofnął ręce i pokręcił głową.
- Ty nie dostaniesz.
- Ale…
- Taki jest rozkaz. Za pyskowanie do szefa są kary. Zapamiętaj to sobie.
Młody zwiadowca chciał zauważyć, że przecież został już ukarany, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Lepiej było nie sprowadzać na siebie gniewu kolejnego dowodzącego. Tęsknym wzrokiem popatrzył jeszcze raz na parującą zupę. Był taki głodny…
- Głuchy jesteś? - warknął strażnik, a Will w odpowiedzi zaprzeczył głową - No to spadaj stąd.
Niechętnie, ale posłuchał. Mimo to udał się na małą polanę, gdzie pozostali spożywali posiłek.
Ludzie nazywali to jadalnią, jednak była ona nią tylko z nazwy. Nie było tutaj żadnego zadaszenia, czy ścian chroniących przed zimnem. Dookoła rozstawionych było parę pochodni dających słabe światło i znikome ciepło. Nie było tu nawet stołów. Ludzie jedli na ziemi, siedząc na starych, zużytych kocach, które łaskawie ktoś tam rozłożył.
Will skrzywił się. Z tego, co widział w Hallasholm, gdzie została Evalyn, niewolnicy jedli w normalnej sali, przy normalnym stole i siedzieli na normalnych krzesłach. No cóż. Jak sam się dziś przekonał na własnej skórze, to miejsce jest zupełnie inne od stolicy Skandi.
Wśród obecnych na polanie zdecydowanie przeważały grupki. Tylko parę osób siedziało w pojedynkę. Ludzie zmęczeni po całym dniu pracy niechętnie rozmawiali, jeśli już to bardzo cicho. Polana wypełniła się więc dźwiękiem drewnianych łyżek uderzających o miski.
Will omiótł wzrokiem wszystkich, szukając chłopaka z Dziedzińca, któremu pomógł, ale nigdzie go nie widział.
- Pewnie nadal jest bardzo wyczerpany i odpoczywa - pomyślał.
Westchnął do siebie po cichu. Odkąd rano go tu przywieźli nie miał okazji z nikim porozmawiać. Ostatnią osobą była Evalyn, ale to zanim ich rozdzielono. Skandianie eskortujący go do Invik raczej nie zwracali na niego zbytniej uwagi. Chcieli go tylko dostarczyć i jak najszybciej wracać.
Jako dość ciekawska osoba, Will chciał dowiedzieć się czegoś więcej o miejscu, w którym się znalazł. Tym bardziej po dzisiejszej sytuacji. Wątpił, by informacji udzielił mu któryś ze strażników, dlatego postanowił poszukać kogoś na polanie. A poza tym, o wiele łatwiej byłoby być niewolnikiem, gdyby miało się jakiegoś towarzysza.
Jego wybór padł na starszego od niego o około dwa lata chłopaka. Jak się później okazało miał na imię Mikkel.
- Cześć jestem…
- Odejdź ode mnie - warknął młodzieniec, przerywając Willowi.
Jego gęste, czarne włosy opadały na ciemne oczy. W oczach tych Will wyraźnie zobaczył wrogość.
- Ja tylko… - zaczął ponownie i już mniej pewnie.
- Doskonale wiem kim jesteś. Zdenerwowałeś dowódcę, więc powtarzam. Odejdź ode mnie, bo ja nie chcę mieć problemów.
Kończąc swoją wypowiedź, Mikkel odwrócił się do Willa plecami i kontynuował jedzenie.
Młody zwiadowca nie rozumiał, jednak nie chcąc denerwować chłopaka jeszcze bardziej ustąpił i odszedł. Ponownie rozejrzał się dookoła, ale zauważył, że każdy, kto na niego spoglądał zaraz odwrócił wzrok. Ewidentnie nie chcieli mieć z nim doczynienia.
Westchnął więc i usiadł samotnie pod wątłym drzewem. Zaklął z bólu, kiedy się zapomniał i oparł się plecami o pień. Nie mając nic lepszego do roboty zerwał liść z krzaka obok i zaczął go skubać.
- Nieźle. Pierwszy dzień i już ci robią głodówkę - usłyszał nagle głos nad sobą.
Podniósł zmęczoną głowę i ujrzał twarz sędziwego starca. Will przeraził się tym, co zobaczył. Starzec był mocno wychudzony, ubrania miał podarte, zapewne też nie raz oberwał batem. Popękane dłonie były całe w czerwonych strupach. To zapewne zasługa zimna i ciężkiej pracy. Ale najgorsza była jego twarz. Twarz, która nie wyrażała żadnych emocji. Trupioblada skóra, pustka w oczach, ogromne sińce od zmęczenia. Gdyby Will kiedykolwiek miał zgadywać, jak wygląda śmierć, podałby opis tego mężczyzny.
- Czy można się dosiąść?
Zwiadowca, wyrwany z oszołomienia pokiwał powoli głową.
- Więc - westchnął starzec, gdy już ciężko usiadł na ziemi - Z tego co słyszałem od innych, postanowiłeś zabawić się dziś w bohatera?
- Oni skatowali tego biednego chłopaka - oburzył się Will. - Nie mogłem na to pozwolić.
- Ech młodzieńcze. Niedługo zrozumiesz, że to nic nie da. Jak się raz na kogoś uwezmą, to będą bić i torturować, dopóki nie pozbędą się szkodnika.
Will popatrzył na niego zdziwiony, więc starzec kontynuował:
- Kiedy jesteś cicho i robisz swoje, to jest, powiedzmy w porządku. Kiedy jesteś donosicielem i podlizujesz się przełożonym, żyjesz trochę lepiej. Ot, dostajesz więcej jedzenia, śpisz na pryczy, a nie na ziemi, nosisz cieplejsze ubrania i jesteś bezpieczny, dopóki nie nawalisz. Tacy, jak Osk, czyli chłopak, któremu dziś pomogłeś, to słabi i schorowani. Niestety, praca i warunki w jakich ją wykonujemy sprawia, że wiele osób podupada na zdrowiu, a nawet umiera. Ale strażników to nie obchodzi i chcą wycisnąć z ciebie wszystko, co tylko mogą. Jak nie przetrwasz, to przyjdą następni na twoje miejsce. No i w końcu coś dla ciebie, młodzieńcze. Nie lubią, kiedy ktoś się stawia i ma charakter. Każdego chcą złamać i podporządkować sobie.
- Ale dlaczego? - zapytał Will, kiedy wysłuchał.
Starzec popatrzył na niego ciekawie, a chłopak kontynuował coraz bardziej nerwowym tonem:
- Dlaczego tak się dzieje? Przecież w Skandi ustanowiono prawo, które nakazuje niewolników traktować dobrze. Wprowadzono zakaz bicia i tortur. A niewolnicy, choć nadal są więźniami, mają mieć zapewniony podstawowy byt, a nie być traktowani jak, jak… - Will zawahał się i tylko pomachał rękami w powietrzu.
Starzec patrzył na niego przez chwilę w milczeniu, po czym dokończył za niego:
- Jak śmieci? Jak gorszy sort? Jak nie ludzie?
Will nic nie odpowiedział. Staruszek idealnie ubrał w słowa to, o czym pomyślał.
Zapadła nieprzyjemna cisza. I chociaż starzec rozumiał oburzenie młodego towarzysza, na jego twarzy malował się stoicki spokój. On już dawno przestał walczyć z tym systemem. Po chwili wznowił rozmowę:
- Masz jakieś imię, chłopcze?
“Chłopcze” pomyślał Will. Tak samo zwracał się do niego Halt, gdy zaczynał u niego szkolenie. Przez ułamek sekundy, przez to jedno słowo, poczuł w środku okropny ból. Wróciła szara rzeczywistość, o której na chwilę udało mu się zapomnieć. Był sam wśród obcych ludzi, na obcej ziemi, tak bardzo daleko od domu. Zasmucony skierował oczy w kierunku ziemi.
- Will - odpowiedział cicho - Mam na imię Will.
Staruszek skinął głową, zauważył zmianę nastroju u chłopaka, ale tego nie skomentował.
- A więc, Williamie, jesteś młody i musisz zrozumieć, że nie wszyscy ludzie przestrzegają prawa. Świat to nie jest kolorowe miejsce. Nie jest tak, że ktoś ustanawia zasady i wszyscy będą się ich trzymać. Szczególnie tutaj w Invik. To jest mała osada, która prędzej wyleci w powietrze, niż uzna niewolnika za człowieka. Tutaj, ludzie tacy jak Egon, ustalają własne prawa.
Will nie wiedział, co odpowiedzieć. Patrzył tępo przed siebie, nie mogąc uwierzyć w swoje “szczęście”. Czy naprawdę ze wszystkich miejsc musiał trafić akurat tutaj? Do tyranów, którzy mieli za nic życie takich, jak on?
Nagle na polanie rozległ się krzyk strażnika:
- Dobra koniec kolacji, czas do spania!
Staruszek i młodzieniec wstali powoli, otrzepując się ze śniegu, który w międzyczasie na nich padał.
- A tak swoją drogą, mam na imię Aksel - zwrócił się na koniec do Willa, który odpowiedział mu delikatnym uśmiechem.
Zwiadowca zadrżał lekko z zimna i poszedł za Akselem w stronę zbiórki. Cieszył się, że będzie mógł zamknąć oczy i odpłynąć w krainę snów, wyrywając się z tego okropnego miejsca.
Chapter 2: Rozdział 2
Chapter Text
Will podążył za resztą do kwatery, w której miał spać. Czuł się jak jedna z owiec w stadzie, podczas gdy strażnik odgrywał rolę psa pasterskiego i ponaglał wszystkich. Sam zapewne chciał się już położyć.
Kwatery, a raczej jedna wspólna kwatera okazała się być starą szopą. Wyglądała nędznie, tak jakby miała się zaraz zawalić.
Wchodząc do środka Will nie był zaskoczony. Zdążył zauważyć, że warunki w Invik odbiegają od tych w Hallasholm. We wnętrzu było raptem parę prycz, na podłodze rozrzucone było siano i koce. Przy jednej ścianie był kominek, ale miejsca obok niego były już zajęte. W stodole w większości panowała ciemność i było zimno. Do środka, przez dziury w dachu wpadał śnieg. Ogólnie rzecz biorąc całe wnętrze było przytłaczająco smutne.
- To jest twój koc - rzekł strażnik wręczając Willowi kawałek materiału.
Był dość cienki jak na tak niską temperaturę i chłopak nie potrafił powstrzymać grymasu, który pojawił się na jego twarzy. Strażnik - Arlik widząc to prychnął tylko:
- Ciesz się, że nie śpisz na gołej ziemi - po czym odszedł.
Na jego miejscu pojawił się kolejny. To był jeden z osobistych strażników Egona, ten, który kopnął Willa w brzuch na dziedzińcu.
- Do spania! - ryknął. - Jutro czeka was ciężka praca - Will zmarszczył brwi. Zdawało się, że strażnika to bardzo bawi. Jemu nie było do śmiechu.
Młody zwiadowca rozejrzał się za miejscem, które mógłby zająć. Wolne były tylko te najbardziej oddalone od ognia. Oczywiście. Westchnął po cichu i rozłożył koc. Kiedy miał się już położyć ktoś złapał go za ramię i szarpnął w swoją stronę. Will odwrócił się i stanął twarzą w twarz z młodym mężczyzną.
Mężczyzną tym był Isac. Żył tutaj w Invik już parę lat. Jednak jak na niewolnika z długim stażem trzymał się całkiem nieźle. Nie było widać po nim efektów ciężkiej pracy tak jak po innych ludziach.
Isac był niskim, ale wciąż wyższym od Willa chłopakiem. Sylwetkę miał dość muskularną. Jego rozpuszczone do ramion włosy miały odcień jasnego blondu. Szare oczy były zimne, czaiła się w nich jakaś nienawiść i niechęć do wszystkiego wokół. Will mimo wszystko zaśmiał się w duchu. To zabawne jak często ostatnimi czasy widział w oczach ludzi nienawiść skierowaną do jego osoby.
Za nim stało trzech innych, pośród których Will rozpoznał Mikkela. Pozostali to wysoki Halldor i Kori, który miał przydomek “Wielka Łapa”. Była to zasługa jego nadzwyczaj olbrzymich dłoni, dzięki którym potrafił z łatwością powalać przeciwników.
- Więc to jest nasz twardziel - rzucił kpiąco Isak.
Zmierzył Willa od stóp do głów po czym kontynuował:
- Mały jesteś. Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł aby fikać i wychodzić przed szereg?
Will zmarszczył brwi. Czuł, że ta rozmowa nie zmierza do niczego dobrego, a trzej mężczyźni raczej nie przyszli go powitać.
- O co chodzi? - zapytał wprost. Chociaż był przestraszony starał się brzmieć obojętnie.
- Ty! Może grzeczniej co? Nie wiesz z kim gadasz - wtrącił Kori i zrobił krok do przodu. Jednak Isac powstrzymał go uniesieniem ręki.
- O to chodzi, że nie życzę sobie abyś zaczepiał moich chłopców.
- Ja nikogo nie zaczepiam - oburzył się Will - Chciałem się tylko przedstawić - dodał już ciszej, bo nagle zdał sobie sprawę z tego jak głupio to zabrzmiało.
Grupa młodych mężczyzn wybuchnęła śmiechem.
- Przedstawić? No dobrze - zakpił Isac, kiedy grupa już ucichła - Ja nazywam się Isac Ulfarson. A ty?
- Will.
Na chwilę zapadła niezręczna cisza. To znaczy niezręczna tylko dla Willa. Isac nachylił się i wykonał gest ręką, który miał ponaglić Willa, ale kiedy cisza się przedłużała westchnął zrezygnowany.
- Nazwisko - powiedział w końcu.
- Ja…ja nie mam. Jestem po prostu Will.
Słysząc to w oczach Isaca pojawił się błysk dziwnej radości, a na usta wpełzł złośliwy uśmieszek. Reszta jego grupy ponownie się zaśmiała.
- Słyszeliście chłopaki? On nie ma nazwiska - wyśmiewał się Mikkel.
- Jest “po prostu Will” - wtórował mu Halldor.
- Co, ojciec cię nie chciał? A może wstydził się ciebie - zgadywał Kori.
- Pewnie matka się puściła przed ślubem. Ojciec się ulotnił, a ona pozbyła się bękarta.
Przygnębiony Will zgarbił ramiona. Mógł powiedzieć, że jego rodzice umarli, wytłumaczyć się, ale wiedział, że to nic nie da. Poza tym gardło miał tak ściśnięte od łez, które cisnęły mu się do oczu, że wątpił by mógł wypowiedzieć jakiekolwiek słowo.
Kiedyś śmiano się z niego właśnie przez brak nazwiska. Wytykano go palcami, nazywano bękartem. Kiedy został uczniem zwiadowcy ludzie odpuścili, a nawet zaczęli traktować go z szacunkiem. Szczególnie po przygodzie z kalkarą. Ale teraz wszystko wróciło. Wszystkie drwiny, obraźliwe komentarze, kąśliwe zaczepki. Znowu miał być tym gorszym, bo nie wiedział kim byli jego rodzice. Znowu miał przeżywać to wszystko na nowo.
Gdy śmiechy już ucichły Isac powrócił do rozmowy.
- A więc Willu teraz mnie uważnie posłuchaj.
Nachylił się tak jakby chciał szepnąć coś swojemu rozmówcy do ucha, więc Will odruchowo zrobił to samo. I wtedy starszy chłopak walnął go z całej siły w brzuch.
Will natychmiast upadł na kolana, zabrakło mu tchu. Nie czekając Isac złapał go za włosy i szarpnął aby głowa młodego niewolnika była skierowana prosto w jego stronę.
Przybliżył swoją twarz do twarzy Willa tak, że dzieliło ich tylko parę centymetrów, po czym wycedził cicho:
- Nie zbliżaj się więcej do mnie ani do moich chłopaków. Przyniesiesz tylko kłopoty. My tutaj dobrze żyjemy i nie pozwolę aby pierwszy lepszy śmieć, który nawet nie ma nazwiska to zaprzepaścił.
Pociągnął go mocniej za włosy aż młody zwiadowca jęknął.
- Czy to jasne?
- Tak - wyszeptał Will - Jasne.
Isac puścił Willa odpychając go w stronę podłogi. Zmierzył go jeszcze groźnym spojrzeniem jakby chciał się upewnić, że jego słowa na pewno dotarły tak jak powinny po czym skierował się z grupą w stronę prycz. Oczywiście ich łóżka znajdowały się najbliżej kominka.
- A i byłbym zapomniał - Isac odwrócił się jeszcze w stronę Willa - Miło z twojej strony, że chciałeś pomóc, ale ten chłopak, Osk, za którego się wstawiłeś nawet nie przeżyje nocy. Tak więc niepotrzebnie zepsułeś sobie reputację.
W aż Willu się zagotowało. Jak on mógł tak powiedzieć? Gdyby Will miał wybór bez wahania zrobiłby to samo jeszcze raz. Nie mógł po prostu stać i patrzeć jak ten biedak cierpi.
Widząc, że Will nie zamierza odpowiedzieć Isac bez słowa podążył do swojej pryczy. Bawiła go zaciętość i determinacja nowego niewolnika. Miał nadzieję, że szybko go złamią. Nie lubił cwaniaków, którzy myśleli, że mogą zmienić pewne rzeczy na lepsze. O nie. Musiał istnieć porządek. On sam zrobił wiele żeby mieć taką pozycję jaką ma teraz. Tego wieczoru obiecał sobie, że osobiście dopilnuje aby ten młody chłopak na własnej skórze doświadczył porządku, który panował w Invik.
Kładąc się do łóżka uśmiechnął się znacząco do swoich kolegów. Ci zrozumieli przekaz swojego szefa i również odpowiedzieli mu złośliwymi uśmiechami.
Will otrząsnął się już z niedawnej sytuacji i zaczął owijać się kocem najszczelniej jak mógł. Kładąc się spać miał szczerą nadzieję, że z Oskiem będzie wszystko dobrze. Kto wie może będzie chciał się z nim zakolegować i wówczas Will nie będzie tutaj już taki samotny.
***
Ale jak się okazało następnego dnia Osk w wyniku obrażeń zmarł. Jego osłabiony organizm nie wytrzymał tej ostatniej chłosty. Wyniesiono go na dziedziniec z namiotu “medycznego”, a Will znalazł go na ziemi otoczonego przez innych niewolników.
Ludzie szeptali, a on tłumił wściekłość, że jego poświęcenie jednak poszło na marne. Łzy ponownie napłynęły mu do oczu gdy zdał sobie sprawę do jakiego potwornego miejsca trafił. Był tu tylko po to żeby pracować i pracować, a kiedy już nie da rady, wymienią go na kogoś innego.
Serce ścisnęło mu się gdy zobaczył co zrobili z ciałem chłopaka. Myślał, że chociaż pożegnają go jak należy. Przecież do cholery każdemu należy się godny pochówek! Ale strażnicy po prostu złapali go - jeden za nogi, drugi za ręce i wrzucili do morza jak szmacianą lalkę.
- Jakby wyrzucali zwykłe śmieci - pomyślał ze zgrozą Will.
- I co? - za plecami Willa rozległ się drwiący głos - Dalej uważasz, że warto zgrywać twardziela?
Egon podle się zaśmiał.
- On też myślał, że może mi się stawiać.
- Zabiliście go - syknął Will.
- My? Sam sobie na to zapracował. Niewykonywanie poleceń tak się właśnie kończy.
- On nie miał już siły na wykonywanie poleceń.
- To już nie mój problem.
- Erak mówił, że w Skandi znęcanie się nad niewolnikami jest zabronione - nie poddawał się Will.
Oczy Egona zapłonęły wściekłością.
- Erak jest w Hallasholm - ryknął dowódca - i nic mu do tego. JA tutaj rządzę.
- Gdyby się dowiedział…
- Ale się nie dowie - przerwał jeszcze bardziej rozwścieczony Egon - Ja jestem dowódcą. I żeby ci to w końcu wbić do tej tępej głowy dam ci nauczkę.
Wyciągając swój bat zza pasa odwrócił się do swoich dwóch strażników i krzyknął:
- Przytrzymać mi go!
***
Kiedy strażnicy już go puścili, Will upadł na kolana. Był wycieńczony po części przez ból, a po części przez tłumioną w sobie złość. Nienawidził ich.
Chciał wrócić do domu. Och ile by dał by zobaczyć swoich przyjaciół. I Halta. Na wspomnienie o nim zaszkliły mu się oczy. Jeszcze zaledwie parę miesięcy temu był w chatce w lesie, szczęśliwy i bezpieczny. Dzień upływał mu na treningach, a wieczory na miłych pogawędkach z ponurym zwiadowcą. Pomimo dwóch różnych charakterów zaczęli się w końcu ze sobą dogadywać. Starszy zwiadowca stał się mniej zgryźliwy i przyzwyczaił się już do towarzystwa chłopca i do jego niekończących się pytań. Sam Will już nie bał się Halta i nie zniechęcał się jego ponurą postawą.
Po pewnym czasie młody uczeń zdał sobie sprawę z tego, że Halt był dla niego jak ojciec. Nie potrafił wytłumaczyć tej więzi, skąd się wzięła i kiedy dokładnie powstała, ale czuł, że ona jest. Mimo tego, że Halt dalej był oszczędny w emocjach, a jego wyraz twarzy pozostawał poważny, Will chciał aby ten człowiek był z niego dumny.
A później sielankę przerwała wojna z Morgarathem. Udało się go pokonać między innymi przez sprytny pomysł Willa aby spalić most. Jednak sam chłopiec nie zdążył uciec i został pojmany przez Skandian. I tak znalazł się tutaj. W tej przeklętej wiosce, w której czuć tylko ból, cierpienie i śmierć. Gdzie życie takich jak on nie miało żadnego znaczenia. Poczuł ogromne uczucie żalu i frustracji. Kiedy w końcu spotkało go tyle dobra dlaczego los postanowił mu to odebrać?
Z rozmyślań wyrwał go zimny głos Egona:
- Uważaj, bo pewnego dnia skończysz jak Osk.
- Jesteś potworem - odpowiedział łamiącym się głosem.
Kąciki ust Egona uniosły się lekko. Spojrzał na chłopaka okrutnymi oczami, w których błyskała iskra szaleństwa. Widząc to spojrzenie młodego zwiadowcę przeszedł dreszcz. Miał do czynienia z prawdziwym tyranem.
- Potworem... - dowódca z zamyśleniem podrapał się po brodzie - Tak…być może.
***
Późnym wieczorem po całym dniu ciężkiej pracy Will leżał na zimnej podłodze w szopie. Dzień spędził pracując przy studni, gdzie wcześniej pracował Osk. Został jego zastępcą. Przypominając sobie biednego, martwego chłopaka leżącego na ziemi, a później jego ciało wrzucane do morza Will gwałtownie wciągnął powietrze. Wiedział, że stawiając go dokładnie na tym samym stanowisku chcieli go złamać. To miał być pierwszy krok.
Ale chłopak postanowił, że nie da im się tak łatwo. Wierzył, że jeszcze wróci do domu, że zobaczy swoich bliskich. Nie chciał się poddawać. Przecież jego mentor sam mu powiedział żeby tego nie robił. Głęboko w sercu miał nadzieję, że Halt rzeczywiście będzie go szukał, tak jak to wykrzyczał stojąc na brzegu, kiedy statek wraz z nim i Evalyn odpłynął.
Tak, ucieknie im. Ucieknie i uwolni się z tego okropnego miejsca. A przy okazji jeszcze uratuje księżniczkę. Może to los da mu szansę? Może Erak jakimś cudem dowie się jakich okrutnych przewinień dopuszczają się tutejsi dowódcy? Na pewno niedługo nadejdzie jakaś pomoc bądź nadarzy się okazja.
Z tą rodzącą się na nowo nadzieją Will zaczął zapadać w sen. Ale tej nocy był szczęśliwszy, bo wiedział, że nie jest sam na tym świecie. Musiał tylko wytrzymać jakiś czas i będzie dobrze.
Ale mijały dni, tygodnie, miesiące, a pomoc nadal nie nadeszła.
Chapter 3: Rozdział 3
Chapter Text
Zimno.
Chłód przenikał kości Willa aż do szpiku.
Zimno.
Jego dłonie były czerwone, ledwie je czuł.
Zimno.
Dreszcze wstrząsały jego ciałem.
Było tak bardzo zimno.
Will wziął drżący oddech zanim podniósł kolejne wiadro z wodą.
Od śmierci Oska codziennie pracował przy studni. Zimna woda wylewała się na niego, bo chociaż bardzo się starał, nie był wstanie powstrzymać drżenia dłoni i sporadycznych wstrząsów ciała.
Minęły już cztery miesiące odkąd został niewolnikiem. Cztery cholernie długie miesiące spędzone w zimnie.
Czuł się jak wrak człowieka. Do diabła. Nie był człowiekiem. Był niewolnikiem. To była liga niżej.
Odłożył wiadro na miejsce i zawrócił z powrotem do studni po kolejną partię wody. Opuszczając wiadro w dół stęknął z bólu. Wczoraj znowu został wychłostany. Co prawda nie przypominał sobie aby zrobił coś złego, ale Egon zdawał się zawsze znaleźć jakiś powód. Kręcąc kołowrotkiem jego rany przypominały o sobie w bolesny sposób. Will zacisnął zęby wiedząc, że okazanie jakiejkolwiek słabości zwróci uwagę strażnika. Zdawało się, że wszyscy tutaj obserwują go uważnie, czekając tylko aż się potknie.
Na początku jedynym źródłem bólu były plecy. Ale po czasie okrutny dowódca już nie zwracał uwagi na to, gdzie uderzał jego bat. Bił chłopaka po ramionach, brzuchu i po nogach. Czasami nawet po głowie. Will dorobił się dość sporej blizny na prawej skroni, gdzie bat boleśnie rozciął delikatną skórę. Bywało, że go nie chłostali. Zamiast tego używali pięści lub kopali go. Wbrew temu jak głupio to brzmi, Will uważał to za swego rodzaju łaskę.
Wiadro zostało napełnione, więc młody zwiadowca zaczął kręcić kołowrotkiem w przeciwną stronę, wyciągając je z powrotem na górę.
Jego myśli ponownie powędrowały do domu. Zastanawiał się, co u Halta, Gilana, Horacego. Czy tęsknią za nim? Czy w ogóle o nim pamiętają? Mogłoby się zdawać, że nie, zważywszy na to, że tkwi tutaj już tak długo.
Wyciągnął wiadro i udał się z nim do drugiego stanowiska. Dreptał dobrze znaną mu ścieżką. Przemierzał ją codziennie po kilkaset razy i mógłby to spokojnie robić z zamkniętymi oczami.
Przez dłuższy czas myśl o przyjaciołach podtrzymywała go na duchu. Jednak w ostatnim czasie podsycała jedynie olbrzymie uczucie złości i smutku. Podczas kiedy on tkwił w tej wiosce zapomnianej przez bogów, wszystkie bliskie mu osoby żyły spokojnie swoim starym życiem w Araluen.
Araluen - pomyślał gorzko odstawiając wiadro na ziemię mocniej niż zamierzał. W zamian wziął puste i udał się z nim ponownie w stronę studni.
Podczas ostatniej wojny z Morgarathem spalił most, co dało zwycięstwo jego państwu. Teoretycznie rzecz biorąc był swego rodzaju bohaterem, co jednak nie przekładało się w praktyce. W końcu jaki bohater kończy jako niewolnik w Skandii? Skoro miał tak wielki udział w czasie bitwy i pomógł uratować wiele istnień, to czy jego państwo nie powinno się odwdzięczyć zabierając go z tego okropnego miejsca?
Zaczął kręcić kołowrotkiem mocniej niż poprzednim razem, napędzany negatywnymi emocjami.
Miał nadzieję, oczywiście, że miał. Oczyma wyobraźni widział, jak pewnego dnia do wioski przybywa poselstwo z Araulen i oznajmia, że Will uczeń zwiadowcy zostaje wykupiony i wraca do domu razem z księżniczką Cassandrą.
Widział Halta, który tak jak obiecał, przychodzi po niego i zabiera go z powrotem do swojej chatki w lesie, w Redmont. Wierzył w to wszystko i trzymał się tych myśli, tak jak tonący trzyma się koła ratunkowego.
Wszystko to było do czasu. Do momentu aż upłynął miesiąc, potem dwa. Podróż tutaj nie powinna zająć tak wiele czasu. Ale mimo to jeszcze nie chciał się poddawać. Jakaś część niego kazała mu dalej być silnym, więc wciąż wierzył i czekał. Potem minął kolejny miesiąc i w końcu to do niego dotarło - nikt po niego nie przyjdzie. Nigdy. Został sam.
Chlup.
Wiadro zanurzyło się w wodzie, więc nadszedł czas wyciągnąć je na powierzchnię.
Nie powinno go to dziwić, w końcu był sierotą i zawsze był sam. Halt był jego mentorem, nie rodziną. Pewnie znalazł już nowego ucznia. Gilan, którego zaczął postrzegać jak starszego brata tak naprawdę nim nie był. Po prostu zawsze był miły i uprzejmy. I tak samo towarzyski może być w stosunku do kolejnego ucznia Halta. Crowley był komendantem i nie skupiał się na pojedynczych jednostkach, szczególnie na uczniach. Owszem był blisko z pozostałą dwójką wyżej wymienionych zwiadowców, ale to nie dotyczyło Willa. On był nowy i obcy. Nie był dla nich nikim ważnym.
Po raz kolejny odstawił wiadro z wodą i wziął następne.
To samo tyczy się całej reszty. Był w ich życiu, ale tylko jako tło. A skoro to tło zniknęło, to trzeba je zastąpić innym. Dlaczego ktoś w ogóle miałby się nim przejmować? Przecież to, że zabił Kalkarę, a później pomógł na wojnie nie czyniło z niego kogoś wyjątkowego. Co on sobie myślał? Że jest bohaterem? Że jest ważny? Nonsens. Najwyraźniej najlepiej być szarą myszką i nie wychylać się zanadto, bo to i tak nie ma większego sensu. Poświęcanie swojego życia przynosi tylko rozczarowanie.
Pod wpływem emocji jego knykcie mocno zacisnęły się na kołowrotku, a oddech przyspieszył.
Opuszczamy wiadro na dół.
Przecież nie chciał złota, nie chciał sławy. Nie spodziewał się nagród czy nawet pochwał z ust innych. Chciał tylko wrócić do domu, do swojego mentora.
Chlup.
Tak, sierota zostanie sierotą na zawsze.
Wyciągamy wiadro na powierzchnię.
Ale, jakby się nad tym spokojnie zastanowić, czy mógł ich winić? To była jego decyzja, wiedział, że to niebezpieczne i ryzykowne. Mimo wszystko zrobił to co zrobił i teraz musi ponieść konsekwencje. Nie ma sensu marnować energii, której nie oszukujmy się, nie miał zbyt wiele, na obarczanie winą innych.
Zanosimy wiadro do drugiego stanowiska.
Może to nawet i lepiej, że nikt po niego nie przybył? W końcu był takim zerem, stał się takim wrakiem, że raczej nie chciałby aby ktoś go widział w takim stanie. Zwłaszcza Halt.
Bierzemy kolejne, puste wiadro.
Will przełknął ślinę na myśl o tym, co jego mentor powiedziałby, gdyby go teraz zobaczył. Chłopiec był zdania, że jako przyszły zwiadowca powinien potrafić się obronić. Powinien nie dopuścić do takiej sytuacji. Powinien się postawić. Powinien być lepszy. A tymczasem on był cały w bliznach, wychudzony, a jego podkrążone oczy mówiły same za siebie.
Nie. Halt nigdy nie powinien się dowiedzieć jaką porażkę poniósł jego uczeń i jaki błąd popełnił przyjmując go na termin.
Lina z wiadrem zaczęła się opuszczać.
Do oczu Willa mimowolnie napłynęły łzy. To go jeszcze bardziej rozzłościło. Był mięczakiem, który nawet nie potrafił trzymać emocji na wodzy. I on miałby być królewskim zwiadowcą?
Prędzej czy później spaprałby sprawę, był tego pewny. Więc może lepiej się stało, że nie ukończy szkolenia.
Spędzi resztę życia w tej nędznej, pokrytej śniegiem wiosce i nie sprawi zawodu już nikomu więcej.
Westchnął i poszedł odstawić wiadro, by wziąć puste, które znowu zapełni wodą.
Tak minęła mu reszta tego dnia jak i wielu kolejnych.
Kołowrotek w dół. Chlup. Kołowrotek w górę. Spacer w tą i z powrotem.
Kołowrotek w dół. Chlup. Kołowrotek w górę. Spacer w tą i z powrotem.
Może i byłoby to znośne gdyby nie to, że było tak bardzo zimno.
Chapter 4: Rozdział 4
Chapter Text
Noga Halta nerwowo podskakiwała, kiedy siedział w sali obrad. Normalnie było to do niego niepodobne. Zawsze stoicki, nie zdradzający emocji zwiadowca, teraz nie mógł powstrzymać się przed okazaniem zdenerwowania.
Ale co się dziwić. Jego uczeń został porwany do Skandi, a on zamiast ruszyć mu na pomoc musiał wpierw wziąć udział w jakimś głupim spotkaniu. No dobra, może nie było ono tak głupie. W końcu omawiali przebieg niedawnej wojny i to co miało nastąpić po niej. Wciąż było parę ważnych rzeczy do zrobienia. Niech zatem będzie, było to dość ważne spotkanie. Ale to nie zmieniało faktu, że Halt chciałby aby jak najszybciej dobiegło końca.
Król Ducan i jego zaufani doradcy, już od kilku dobrych godzin głowili się od czego należy zacząć. Przydzielali zadania wszystkim ważniejszym urzędnikom. Głównym celem zwiadowców było odnalezienie Foldara, który jako sojusznik zmarłego już Morgaratha, mógł wyrządzić wiele szkód.
Halt słuchał, jak król razem z Crowleyem, komendantem Korpusu Zwiadowców, opracowywują najlepszy plan działania. W końcu po debatach stwierdzili, że najsensowniejszym rozwiązaniem będzie, gdy każdy z pięćdziesięciu zwiadowców zajmie się tropieniem zdrajcy we własnym lennie.
Starszy zwiadowca lekko zmarszczył brwi. Będzie potrzebował zastępstwa do Redmont. Już na samym początku spotkania poruszył temat wyruszenia po księżniczkę Cassandrę i swojego ucznia Willa. Chociaż nie dostał żadnej konkretnej odpowiedzi, był przekonany, że ta sprawa zostanie wznowiona na samym końcu. Był wręcz pewny, że król przydzieli go do grupy, która popłynie po dzieci do Skandi.
Jakież więc było jego zdziwienie, kiedy Ducan zbierając raporty powiedział:
- No, to spotkanie zakończone. Crowley, wyślij listy do wszystkich zwiadowców, których nie było na zebraniu. Niech mają oczy i uszy otwarte. Reszta wie, co ma robić.
Postukał dokumentami o blat aby równo się ułożyły, po czym wstał od stołu. Reszta obecnych poszła w jego ślady.
Halt poderwał się nagle i zawołał króla:
- Wasza wysokość, chyba zapomniałeś omówić jeszcze jedną sprawę.
Król stanął w miejscu i westchnął powoli. Doskonale wiedział o czym mówi Halt. Obrócił się i uśmiechając się smutno, poprosił wszystkich o opuszczenie sali obrad.
Kiedy zostali już sami, Ducan odpowiedział na pytające spojrzenie swojego przyjaciela, a zarazem jednego z zaufanych doradców.
- Halt, Cassie jest całym moim światem i bardzo chciałbym ją odzyskać. Ale pomimo, iż jestem ojcem, jestem też królem, a to niemały obowiązek. Muszę myśleć nie tylko o sobie, ale przede wszystkim o moich poddanych. A żeby zapewnić im bezpieczeństwo, musimy dorwać Foldara.
- Ale panie, to twoja córka.
- Tym niemniej jest to trudna decyzja.
- Chcesz zostawić ich na pastwę Skandian? Oni zrobią z nich niewolników - Halt nie mógł pojąć jak Ducan może skazać własne dziecko na taki los.
- Ależ oczywiście, że nie chcę - próbował bronić się król - Muszę jednak stawiać mój kraj ponad wszystko. Dobro ogółu jest ważniejsze niż moje własne. Mam nadzieję, że to zrozumiesz.
Halt nie wyglądał na przekonanego. Ducan położył mu dłoń na ramieniu w przyjacielskim geście i przemówił łagodnym tonem:
- W tym momencie potrzebuję tu na miejscu wszystkich zwiadowców, szczególnie tych dobrych. A ty się do nich zaliczasz Halt. Jak tylko zajmiemy się Foldarem, obiecuję, że zorganizujemy wyprawę do Skandi. Tymczasem wracaj do Redmont i zacznij szukać potrzebnych informacji.
Odprowadził Halta do drzwi. Starszy zwiadowca oczywiście wiedział, że król ma rację. Państwo powinno być na pierwszym miejscu, również dla niego. Taką przysięgę złożył wstępując w szeregi Korpusu. Jednak jakaś część jego nie chciała się pogodzić z tą decyzją.
Ale na ten moment nie mógł zrobić nic innego, jak tylko pożegnać się i wyruszyć do Redmont.
***
Minął miesiąc, a Halt nie znalazł kompletnie nic. Żadnych śladów Foldara.
Wysłał listy do króla i do Crowleya o efektach śledztwa, a raczej o ich braku. Wtrącił również ponowną prośbę o możliwość wyruszenia do Skandi. Sądził, że skoro śledztwo nie rusza się do przodu, jego przełożeni zmienią decyzję i przyspieszą wyprawę.
Nie dostał żadnej odpowiedzi, więc wysłał listy ponownie. I ponownie. Kiedy na przestrzeni kolejnego miesiąca nie doczekał się listów zwrotnych, sfrustrowany udał się do zamku Araluen.
Poprosił o spotkanie z Crowleyem, na co ten drugi niechętnie się zgodził. Komendant spodziewał się jaki będzie cel wizyty, jednak nie mógł zrobić nic, co usatysfakcjonowało by jego przyjaciela.
- Crowley, minęły dwa miesiące.
- Ja wiem Halt - odparł komendant niezręcznie przeczesując ręką włosy - Jednak wiesz jakie są rozkazy. Ja nie mogę ich zmienić, skoro idą one od samego króla. Służę mu tak samo jak ty. Po prostu wracaj do pracy. Im szybciej skończymy, tym lepiej dla Willa.
- Wiesz, że to nie skończy się tak szybko - odparł Halt gniewnie.
Crowley chciał coś powiedzieć, chciał zaprzeczyć, jednak tylko parę razy otworzył i zamknął usta, aż w końcu nie powiedział nic. W głębi duszy miał to samo przeczucie. Jednak gdyby przyznał to na głos, tylko bardziej nakręciłby Halta. Poprosił więc tylko grzecznie aby jego towarzysz wrócił do śledztwa.
W sali tronowej, król Ducan zrobił dokładnie to samo.
W zamku Halt napotkał paru swoich towarzyszy zwiadowców, którzy przybyli osobiście zdać raporty i skonsultować się, co robić dalej. Wszyscy co do joty mówili mu to samo.
- Odpuść Halt, nie ma sensu kłócić się z królem.
- Przez tego chłopaka narobisz sobie tylko problemów.
- Jesteś szanowanym zwiadowcą, po co to psuć.
- To przykre co spotkało Willa, ale trzeba żyć dalej i pełnić służbę.
- Nie powinieneś się aż tak bardzo angażować.
To ostatnie stwierdzenie szczególnie utkwiło mu w pamięci. Właściwie po co się tak angażował? Znał Willa osobiście raptem rok, to o wiele krócej niż jego służba w Korpusie Królewskich Zwiadowców. Może faktycznie powinien odpuścić i poczekać, aż wszystko samo się ułoży. Może rzeczywiście nie powinien się tak angażować?
Ale był jeden szkopuł. Zależało mu na tym chłopcu i chciał się angażować.
***
Minął kolejny miesiąc. Żadnych rezultatów, same fałszywe tropy. Ludzie podszywali się pod Foldara dezorientujące zwiadowców. Jednak po tym prawdziwym nie było ani śladu.
Przez te ostatnie kilka miesięcy wdał się pewien schemat. Wysłane listy - brak odzewu. Wizyta w zamku - zakończona klęską. Pytania, prośby o możliwość wyruszenia za Willem - odmowa. Ciągle ta sama śpiewka. “Nie możemy sobie na to w tym momencie pozwolić”. “Im szybciej znajdziemy prawdziwego Foldara, tym lepiej dla nas wszystkich”. “Przykro mi, ale nie”. “Kontynuuj śledztwo”. “Zajmij się swoją służbą”. “Przestań ciągle pytać i wracaj do pracy”.
Wściekły Halt wparował do zamku w Araluen. Już nie prosił o wizytę, nie miał na to ochoty. Wszedł niezapowiedziany do gabinetu Crowleya.
Jego przyjaciel, pracujący jak zwykle nad stertą raportów podniósł się gwałtownie. Widząc niezadowolony wyraz twarzy swojego starego druha wiedział, że to nie będzie przyjemna pogawędka. W duchu uzbroił się w cierpliwość, jednak kiedy Halt znowu zaczął mówić o tym samym co zwykle, nie wytrzymał.
- Halt, do cholery! Myślisz, że mnie to śledztwo nie irytuje? Cały czas tylko fałszywe tropy. Uwierz mi, że każdy z nas chciałby mieć to już za sobą i wrócić do normalnego życia.
- Normalnego życia? - syknął Halt - To jest normalne życie. Na tym polega nasza praca, którą wykonujemy od lat. Wiesz natomiast kto na pewno chciałby wrócić do normalnego życia?
Pytanie zawisło w powietrzu. Nie trzeba było na głos odpowiadać, Crowley dokładnie wiedział kogo Halt miał na myśli. Will i Cassandra .
Komendant odwrócił się tyłem i najspokojniejszym głosem na jaki było go stać, powiedział:
- Ile razy mam ci powtarzać? Najpierw musimy dokończyć sprawy w Araluen. Ekspedycja ratunkowa, to na razie sprawa drugorzędna - powiedział wściekle i odwrócił się tyłem stojąc z założonymi rękoma.
Dla Halta była to jednoznaczna wiadomość - koniec rozmowy. Prychnął tylko i pokręcił głową. Nie mógł pojąć dlaczego tak trudno było odesłać jednego, JEDNEGO zwiadowcę. Widząc, że nic więcej nie wskóra zabrał swoje rzeczy i skierował się do wyjścia. Zanim złapał klamkę, Crowley, który nadal na niego nie patrzył, powiedział cicho:
- Mam nadzieję, że ten temat jest zakończony.
Starszy zwiadowca, w odpowiedzi szarpnął drzwi, a kiedy już był na korytarzu, trzasnął nimi mocno.
***
- Wasza wysokość, proszę, przemyśl to jeszcze - mówił błagalnie Halt stojąc w sali tronowej przed królem.
Ducan siedział na tronie z ponurym wyrazem twarzy. Zgodził się przyjąć Halta na audiencję, chociaż teraz sam zastanawiał się dlaczego to zrobił. Zdawało się bowiem, że żadne argumenty nie docierają do tego mężczyzny.
Dyskutował z nim już dobre pół godziny. Zmęczony przetarł oczy i odpowiedział stłumionym głosem:
- Halt, znasz moje stanowisko w tej sprawie. Zdania nie zmienię.
- Ale minęły już ponad trzy miesiące, a my dalej nie mamy kompletnie nic. Ta sprawa może się ciągnąć latami! Bywały już takie przypadki.
- Słuchaj, wiem, że czujesz się odpowiedzialny za swojego ucznia, ale to nie powód by zaniedbywać służbę.
Halt się zjeżył. Oczywiście, że czuł się odpowiedzialny. I winny. Gdyby był tam szybciej…Nie, nie ma co gdybać, zbeształ sam siebie. Jest tu i teraz. A teraz konkretnie, Halt był gotów, by przemierzyć cały świat dla Willa i był gotów pokłócić się z każdym, kto stanie mu na drodze. Nawet jeżeli miałby to być sam król.
W odpowiedzi postanowił odbić piłeczkę.
- A czy ty, wasza wysokość czujesz się odpowiedzialny za swoją córkę?
Teraz nadszedł czas na Ducana aby się zjeżyć. W sekundę purpura oblała jego policzki.
- No wiesz co… - gniew na moment odebrał mu oddech - Oczywiście, że tak - dokończył kiedy już trochę się uspokoił.
- To dlaczego nie spełniasz swoich obowiązków wobec niej? - kontynuował niezrażony Halt. Czego jak czego, ale ciętego języka nigdy mu nie brakowało.
- Bo spełniam obowiązki wobec królestwa! Taką złożyłem przysięgę.
- Jej również złożyłeś przysięgę, w dniu kiedy się urodziła. Przyrzekłeś ją chronić, a co robisz? Zostawiasz ją w Skandi samą sobie!
Teraz król był już wściekły. Nie wierzył w to co słyszy. Halt, jeden z jego najbardziej zaufanych zwiadowców, podważa jego decyzje jako ojca?
- A co ty możesz o tym wiedzieć? - zapytał kąśliwie - Z tego co wiem nie masz dzieci.
- A wychodzi na to, że pewne rzeczy wiem lepiej od ciebie, mój panie.
- Jak śmiesz?! - Ducan wstał gwałtownie z tronu.
Służący przyglądający się tej wymianie zdań od jakiegoś czasu, kompletnie znieruchomieli. Teraz przeskakiwali tylko nerwowo wzrokiem z jednego mężczyzny na drugiego. Nie codziennie zdarzało się, żeby ktoś przychodził na audiencję do króla (w dodatku bez wcześniejszej zapowiedzi) i obrażał go w jego własnym domu.
- Ty - tutaj król wskazał palcem na swojego podwładnego - ze wszystkich osób będziesz mi mówił, jak mam postępować w sprawie mojej własnej córki?
Ducan patrzył wyzywająco na Halta, a Halt robił dokładnie to samo. Żaden z nich nie chciał odpuścić. Kiedy napięta cisza się przeciągała, Ducan dodał wściekle:
- Nie wiem , co ty sobie o mnie myślisz i nie obchodzi mnie to. Wiedz tylko, że zależy mi na mojej córce.
- Właśnie widzę - mruknął Halt, ale na tyle głośno, że Ducan go usłyszał.
- Dość - warknął - Tylko i wyłącznie ze względu na stare lata puszczę ci to płazem. Możemy to potraktować jako chwilę kryzysu, bo ciężko ci po utracie ucznia. Ale nie myśl, że będę dłużej tolerował takie zachowanie, nawet jeśli chodzi o jednego z najlepszych zwiadowców w tym kraju. Nie będzie wyjątku. A teraz zejdź mi z oczu i wracaj do pracy.
Zwiadowca szybko opuścił zamek. Nie chciał być tu dłużej niż było to konieczne. Miał wrażenie, że wnętrze go dusi, przytłacza. Był tak wściekły. Nigdy nie miał poważniejszej kłótni ani z Ducanem, ani z Crowleyem. Cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz. Nie obchodziło go to, w tej chwili obchodził go tylko jego uczeń.
Kiedy dotarł do stajni, napędzany złymi emocjami po audiencji, z całej siły kopnął wiadro, które pod wpływem rozpędu odbiło się od przeciwnej ściany. Abelard, jego wierny koń, podniósł głowę na ten hałas, a później spojrzał na swojego pana bystrymi oczami.
- Znowu się nie zgodzili, prawda? - zdawał się mówić.
- Nawet nie pytaj - wymamrotał Halt.
***
Minęły już cztery miesiące od uprowadzenia Willa. Cztery cholernie długie miesiące dla Halta. Myślał o swoim uczniu każdego dnia. Co robi? Jak się czuje? Czy w ogóle żyje? Tfu, wyrzuć to, oczywiście, że żyje.
Zastanawiał się przez jakie okropności ten młody chłopak musi przechodzić. Owszem, słyszał, że za nowego oberjarla standard życia niewolników się podniósł, ale nie do końca w to wierzył. Nigdy nie jest tak, że wszyscy jak jeden mąż zgadzają się z nowymi prawami, które są wprowadzane. Coś na ten temat wiedział. Mógł mieć tylko nadzieję, że Will trafił do ludzi, którzy nie wyrządzą mu krzywdy.
Co do ostatniego spotkania z królem, oczywiście, że wszyscy już wiedzieli. Wieści szybko się roznoszą. Sławny zwiadowca Halt kłócący się z władcą, zarzucający mu, że ma swoją córkę gdzieś. To był hit.
Spotkało się to z niemałą dezaprobatą wielu, wielu osób. Większość z nich nie miała zahamowań ażeby wypomnieć Haltowi jego nieokrzesanie, brak manier i głupotę. Próbowali przemówić mu do rozsądku żeby się ogarnął, póki na to czas. Już nie omieszkali mu wytknąć, że niszczy swoją karierę i swoje znajomości. Ale Halta to nie obchodziło, już nie. Nigdy specjalnie nie przejmował się opinią innych na swój temat.
- Halt, słuchasz mnie?
Zwiadowca oderwał nieobecny wzrok od okna. Jego oczy spotkały się z łagodnym spojrzeniem barona Aralda.
Uświadomił sobie, że znowu pozwolił swoim myślom odpłynąć daleko. W tej chwili odbywało się spotkanie w zamku Redmont. Szczerze mówiąc, nie interesowało ono zbytnio Halta. Mówili coś o bieżących sprawach urzędowych, o przestępstwach…Jednym słowem, to, co zawsze. Po tym jak usłyszał, że jutro ma wyruszyć na obchód lenna, co podczas tropienia Foldara miało miejsce nader często, odciął swoją głowę od reszty spraw.
- Przepraszam panie, zamyśliłem się.
Baron Arald skinął tylko głową i kontynuował. Halt nie musiał się o niego martwić. Baron był jedną z nielicznych osób, które poparły go w jego sprawie. Oprócz niego byli jeszcze Sir Rodney i, co nie powinno dziwić, Horacey, najlepszy przyjaciel Willa. Młody rycerz nie ukrywał oburzenia po tym, jak dowiedział się, co zarządził król. No i oczywiście, był też Gilan. Podczas wymiany listów, nieraz wspomniał, że król chyba oszalał zostawiając Willa i Cassandrę samych sobie. Próbował omówić to z Crowleyem, ale jego listy również pozostały bez odpowiedzi.
Być może była to tylko garstka, ale dla Halta miało to duże znaczenie, że są ludzie, którzy myślą tak jak on. Którym zależy.
Kiedy spotkanie dobiegło końca, Halt chciał jak najszybciej wrócić do domu. Nigdy nie przepadał za towarzystwem, ale w ostatnim czasie jeszcze bardziej nie chciał przebywać wśród ludzi. Potrzebował czasu w samotności.
- Halt, zaczekaj chwilę, chciałbym z tobą porozmawiać - głos barona zatrzymał go w miejscu.
Dwójka mężczyzn zaczekała aż reszta wyjdzie z komnaty i kiedy drzwi się zamknęły, baron zapytał:
- Jak się czujesz Halt?
- Jak się czuję? - pomyślał gorzko zwiadowca - Od kiedy to kogokolwiek obchodzi?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Arald smutno pokręcił głową. Przyjrzał się swojemu przyjacielowi. Wydawać by się mogło, że Halt jest tak samo ponury jak zawsze. Jednak baron znał go już wiele lat i widział, że pod tą zimną, odpychającą powłoką czai się ogromny żal. Widział to w oczach posępnego zwiadowcy. Widział tę ogromną rozpacz i tęsknotę. I rozumiał to.
Bardzo lubił Willa. Uważał, że to mądry i sympatyczny chłopiec. W dodatku rozumiał jego poczucie humoru, co nie zdarzało się często.
Od kiedy chłopak rozpoczął naukę u Halta, baron dostrzegł w tej dwójce idealną parę. Wesoły, pełen życia młodzieniec i zrzędliwy, sarkastyczny zwiadowca. Jedno uzupełniało drugiego. Teraz widok Halta samego boleśnie ściskał go za serce. Wiedział, że to już nie to samo, że czegoś (kogoś) brakuje.
- Wiesz, że nie dam rady wpłynąć na decyzję króla - już raz próbował, ale, o niespodzianka, spotkało się to z odmową - jednak gdybyś czegoś potrzebował, jestem tu dla ciebie.
Halt powoli skinął głową. Wiedział, że baron mówi poważnie. Jednak nie ufał swojemu głosowi w tym momencie. Wziął kilka oddechów i po chwili powiedział cicho:
- Wrócę do domu i przygotuję się do drogi - po czym odwrócił się na pięcie.
Arald westchnął. Miał świadomość, że Halt posunął się za daleko otwarcie kłócąc się z królem, ale szczerze? Nie dziwiło go to. Zależało mu na Willu. Chociaż dla wielu było to dziwne, on to rozumiał. Nie był ślepy, widział jaką więź ci dwaj stworzyli przez ostatni rok. Ona już dawno przewyższyła relację uczeń-mistrz. Mężczyzna przed nim to nie był człowiek niesłuchający rozkazów. To po prostu był ojciec chcący odzyskać swoje dziecko.
***
Wychodząc na dziedziniec zamku, Halt natknął się na Tomasa. Był to zastępca Sir Rodneya. Dobry rycerz, ale strasznie arogancki jak na gust Halta. Unikał go zawsze jak tylko mógł. Dziś jednak, Tom poza zwykłym, standardowym przywitaniem, postanowił wdać się w pogawędkę.
- Słyszałem o sytuacji z królem - zagaił.
- Chyba wszyscy już o tym słyszeli - prychnął w odpowiedzi zwiadowca.
- Wiesz Halt, zawsze uważałem cię za godnego twojego stanowiska, ale w ostatnim czasie - pokręcił głową z dezaprobatą - Co się z tobą dzieje?
Halt skrzyżował ręce na piersi i zmarszczył brwi. Przez wiele lat żył w cieniu, dlaczego wszyscy nagle interesują się nim i jego działaniami?
Tom okrążył Halta, jak drapieżnik szykujący się do skoku.
- Słuchaj, strata ucznia, to nic miłego…
- Skąd możesz o tym wiedzieć, skoro nigdy nie miałeś własnego?
- Domyślam się - odparł sucho rycerz, niezniechęcony ostrym tonem kolegi - Dam ci przyjacielską radę, którą zapewne słyszałeś już od wielu osób. Odpuść. Przestań bawić się w troskliwego ojca i odpuść.
W Halcie się zagotowało.
- Ja się w nic nie bawię - zaprzeczył groźnym tonem, kładąc nacisk na każde słowo.
- Czyżby? To jak nazwiesz to, co aktualnie robisz? Przez wiele lat byłeś sam i było dobrze, a teraz zapragnąłeś bawić się w rodzinę?
Tego było za wiele. Kogo ten człowiek próbował zrobić z Halta? Chciał po prostu odzyskać ucznia, bo jako jego nauczyciel powinien go chronić. To wszystko. Nikt tu nie mówił o bawieniu się w rodzinę.
Czuł, że jeśli natychmiast nie odejdzie, ta rozmowa może się źle skończyć. Źle dla Tomasa, a Halt nie chciał kolejnych problemów. Już i tak miał ich w ostatnim czasie wiele.
- Muszę wracać i przygotować się do patrolu - rzucił od niechcenia kończąc rozmowę. Nie chciał odpowiadać na słowa rycerza, nie widział potrzeby by się przed nim tłumaczyć.
Jednak Tom miał coś jeszcze do dodania.
- To cię zniszczy Halt - krzyknął za odchodzącym zwiadowcą - Zapomnij o tym dzieciaku i skup się na sobie. On nie jest twoim synem.
Ponury zwiadowca nawet się nie odwrócił. Naciągnął tylko kaptur na głowę żeby nikt nie mógł zobaczyć grymasu smutku, który pojawił się na jego twarzy.
***
Wieczorem tego samego dnia, wszystkie rzeczy potrzebne do drogi były już uszykowane w kącie, w salonie. Halt odpoczywał teraz w fotelu przed kominkiem. Mały ognień przyjemnie go ogrzewał.
Wydawać by się mogło, że chata jest tak samo przytulna jak zawsze. Jednak dla Halta stała się w ostatnim czasie przytłaczająco pusta i cicha.
Westchnął ciężko i postanowił zaparzyć sobie kawy. Podniósł się z fotela, przeklinając bolące kolana i ruszył do kuchni. Kiedy otworzył szafkę by wyciągnąć kubek, w oczy rzucił mu się ten należący do Willa.
On nie jest twoim synem. Przestań bawić się w rodzinę. On nie jest twoim synem.
Targany tak wieloma emocjami Halt, niewiele myśląc zrzucił wszystko to, co znajdowało się na blacie. Talerz, szklanka, kwiaty w wazonie. Wszystko wylądowało z hukiem na podłodze. Było mu mało. Na dokładkę walną jeszcze pięścią w szafkę, tak mocno, że aż drzwiczki odpadły z zawiasów.
Kiedy złość już minęła, zastąpiła ją bezradność. Zmęczony tymi kilkoma miesiącami osunął się na podłogę. Usiadł, podciągnął kolana i schował głowę w dłoniach.
To było za wiele jak dla niego. Poczuł jak w jego oczach zbierają się łzy. Niepodobne do niego. Ale tłumione przez cały ten czas emocje i nerwy w końcu znalazły ujście. Miał dość bycia odtrąconym, Crowley go ignorował i unikał, podobnie jak reszta. Miał dość smutku, nie był do niego przyzwyczajony. A przede wszystkim, miał dość tego wszechobecnego uczucia pustki, które pojawiło się po odejściu Willa.
Tomas miał rację, Will nie był jego synem. Dlaczego więc tak bardzo się starał? Czy to przez obietnicę, którą złożył Danielowi, ojcu Willa, czy to przez świadomość, że zawiódł jako mentor? Halt nie mógł pojąć, co było w tym chłopcu, co sprawiło, że tak bardzo się zmienił.
Nie rozumiał co się z nim dzieje, zawsze prowadził życie w pojedynkę, unikał wszelkiego rodzaju zobowiązań, nie szukał kontaktu z innymi osobami. A teraz?
Jego serce strasznie bolało, wciąż nie było przyzwyczajone do tak silnych uczuć. Do straty, do tęsknoty…do miłości. To było to. Will zdawał się naprawić w Halcie, to, co było od dawna zepsute. Uruchomił jakąś jego część, która nie działała.
W końcu łzy popłynęły naprawdę.
Owszem, Halt miał w swoim życiu kilka ważnych osób. Crowley był dla niego jak brat. Czasami wkurzający, ale jednak brat. Gilan, jego pierwszy uczeń, był dla niego ważny, ale on miał rodziców. Halt kochał go, ale w inny sposób. Natomiast Will…Will był sam.
Kiedy przyjął go na ucznia, nie zajęło mu wiele czasu by polubić tego gadatliwego chłopca. Po pewnym czasie zdał sobie sprawę z tego, że zrobiłby dla niego wszystko. Chciał go chronić, chciał zapewnić mu bezpieczeństwo, chciał dać mu dom.
Ani myślał zabierać Danielowi jego tytułu. Ale nie mógł zaprzeczyć sam przed sobą, że Will był dla niego kimś więcej niż uczniem.
Syn. Tak, tym Will był dla Halta. Może i przybrany, ale jednak syn. I dlatego nie potrafił się poddać. Kochał go ponad swoje własne życie. Ponad swój liść dębu, który przez wiele lat znaczył dla niego wszystko, który był symbolem tego co miał.
- Nie mogę go tam zostawić - powiedział sam do siebie stłumionym głosem - Nie mogę go stracić.
Z jego oczu popłynęło więcej łez, ale nie przejmował się tym. Był sam, poza tym Will na to zasługiwał.
Po dłuższej chwili, kiedy już się uspokoił, wstał i posprzątał bałagan. Spojrzał na przygotowane rzeczy i obiecał sobie w myślach, że kiedy wróci z patrolu, jeszcze raz uda się do zamku Araluen. Jednak tym razem postawi na swoim, nawet jeśli będzie go to kosztowało utraty jego srebrnego liścia. Bo ta mała istota, która wkradła się do jego serca była tego warta. Odzyska go.
***
Mniej więcej w tym samym czasie, Gilan był na szlaku. Tak jak każdy inny zwiadowca, tropił Foldara. Siedział przy małym ognisku popijając kawę, jednak była ona zupełnie bez smaku. Odkąd Will został porwany, każda kawa smakowała tak samo okropnie w jego ustach.
Były uczeń Halta nie mógł pogodzić się z myślą, że to on po części był odpowiedzialny za to, co się wydarzyło. Halt wiele razy uspokajał go, że to nie jego wina, ale gdyby Gilan go wtedy nie zostawił…
Najbardziej jednak bolała go myśl, że jego przyjaciel, który został bohaterem, w ostateczności skończył jako niewolnik. Co za niesprawiedliwy los! Ból potęgował fakt, iż nikt nie ruszył mu na pomoc. Biedny chłopak jest teraz sam, oddalony o wiele, wiele kilometrów od domu, podczas kiedy oni biegają za fałszywymi Foldarami.
Och, jak bardzo chciałby rzucić to wszystko w diabły i wyruszyć do Skandi po swojego młodego przyjaciela. Uważał, że chociaż tyle są mu winni.
Być może Will miał w sobie coś, co sprawiało, że przyciągał ludzi, bo skradł serce Gilana już przy pierwszym spotkaniu. Starszy zwiadowca traktował go jak młodszego brata, czuł się za niego odpowiedzialny. Świadomość jak bardzo musi teraz cierpieć wydrążała bolesną dziurę w jego sercu.
Wylał resztę kawy z kubka na trawę. I tak już była zimna. Patrząc w tańczące płomienie pozwolił sobie zastanowić się nad kilkoma rzeczami. Nigdy nie podważał działań Korpusu, ale tym razem…
Zawsze mówiono, że pozostali zwiadowcy pójdą za jednym w ogień, są w końcu drużyną. Tymczasem, kiedy przyszło co do czego, drużyna zawiodła. I to miała być ta słynna lojalność? Jeśli tak to ma wyglądać, to po co całe to przedstawienie, te wielkie słowa, które nie mają odwzorowania w rzeczywistości? Nie, stwierdził Gilan. On nie chce składać fałszywych obietnic, mówić pięknych słów żeby potem siedzieć bezczynnie. Dość. Dlatego postanowił sobie, że kiedy wróci do domu, natychmiast wyruszy do zamku Araluen i porozmawia z Crowleyem osobiście, a nawet i z królem. Nie może pozwolić aby jego młodszy brat dłużej cierpiał jako niewolnik.
***
Wiele kilometrów dalej, Will pracował przy studni i myślał, że został zapomniany i zastąpiony. Nie miał pojęcia, że jego przybrany ojciec i brat są gotowi poruszyć niebo i ziemię aby go odzyskać.
Chapter Text
Egon rozpoczął swój standardowy obchód. Robił to codziennie. Pory były spontaniczne, rano, w południe, wieczorem. Zależało od tego, kiedy chciało mu się to robić. Większość czasu spędzał w swojej chacie rozkoszując się myślą o władzy, którą sprawował nad tymi nędznymi ludźmi.
Powiedzieć, że był okrutnym tyranem, to jakby nic nie powiedzieć. Była w nim jakaś chora satysfakcja ze sprawiania cierpienia innym. Oczywiście przepisy się zmieniły, ale Indvik było małą wioską położoną dość daleko od stolicy i dopóki produkcja łódek szła do przodu, nikt się nimi nie interesował. A to sprawiało, że mógł dalej sprawować swoje okrutne rządy, ku swojej satysfakcji. Niewolnicy to nie byli ludzie. Prędzej dałby się wyrzucić ze statku na środku morza, aniżeli miałby poprawić jakość pracy i życia któregoś z nich.
Podczas dzisiejszego obchodu zlecił dwie chłosty. Jedna dla starca, który nie wyrobił normy tego dnia. Druga dla mężczyzny w średnim wieku, który krzywo na niego spojrzał. Chłopakowi, który pyskował strażnikowi, rozkazał nie wydawać kolacji i śniadania.
Swojego “ulubieńca” zostawił sobie na koniec.
Gdy młody Aralueńczyk pojawił się w zasięgu wzroku na jego twarzy pojawił się okrutny uśmiech. Chłopak już pierwszego dnia pokazał, że ma charakter, a Egon obiecał sobie, że go złamie. Po tych kilku miesiącach jego taktyka zdawała się działać. Młodzieniec z dnia na dzień wyglądał coraz gorzej, a Egon doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to nie tylko zasługa słabej kondycji fizycznej, ale przede wszystkim psychicznej. Znał sytuację chłopaka, wiedział jak się tu znalazł i postanowił to wykorzystać.
Zbliżył się do studni, przy której pracował chłopak. Sam zlecił mu to miejsce, w którym pracował dzień w dzień. Wiedział, że to monotonna praca, przy której można dużo myśleć. Wystarczyło tylko odpowiednio naprowadzić myśli chłopaka, aby wprowadzić go w jeszcze większą depresję.
- Jak tam się ma mój ulubiony niewolnik? - zapytał z przekąsem, kiedy już podszedł bliżej.
Will spojrzał na niego przelotnie, ale nic nie powiedział. Przez te kilka miesięcy nauczył się, by niepotrzebnie nie zabierać głosu. Egon jednak postanowił ciągnąć dalej swój monolog.
- Jak tam sprawa z twoim mentorem? Halt, tak? Kiedy po ciebie przyjedzie?
Na dźwięk imienia swojego byłego nauczyciela, Will zesztywniał. Trwało to raptem sekundę, ale Egon zdołał to wychwycić. Czując, że trafił we właściwy punkt, kontynuował z jeszcze większym zapałem.
- Tyle o nim opowiadałeś, zaręczałeś, że po ciebie przyjdzie…To gdzie on teraz jest?
Podczas kilku pierwszych tygodni Will opowiadał Akselowi o swoim domu, przyjaciołach i o tym, jak się tu znalazł. Mówił też wiele o Halcie i zapewniał, że jego mentor go stąd zabierze, w końcu to obiecał. Niestety, Isac i jego banda, usłyszeli ich rozmowy i rozpowiedzieli to komu trzeba, sądząc, że ta informacja może im się kiedyś przydać. Na nieszczęście dla Willa, przydała się. Z czasem jak mijały kolejne miesiące, stało się to dobrym tematem, do dręczenia młodego niewolnika.
- Może jednak stwierdził, że nie jesteś wart ratunku? - wypytywał dalej dowódca, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Will uparcie milczał. Jeszcze jakiś czas temu znalazłby odpowiedź, bronił Halta, ale teraz…? Skoro sam stracił nadzieję, to jak mógł się bronić? Nie było sensu dalej brnąć w swoje racje, które były tylko sennymi marzeniami. Pozwolił sobie tylko na przybranie żałosnego wyrazu twarzy, ku uciesze Egona. Dowódca uwielbiał wręcz niszczyć psychikę niewolników, którzy myśleli, że mogą łatwo uciec od losu, który ich spotkał.
- Co? Nic mi nie odpowiesz? Skończyły ci się argumenty? - ponownie nie dostając żadnej reakcji na swoje słowa, Egon nie wytrzymał i uderzył Willa mocno w tył głowy - Patrz na mnie kiedy do ciebie mówię!
Will, niechętnie, ale spojrzał zmęczonymi oczami. Chciał tylko, aby Egon powiedział to, co miał powiedzieć i wrócić do pracy. Chciał żeby dali mu spokój.
- Nawet jeśli ten twój mentor jakimś cudem by tu przybył, naprawdę myślisz, że chciałby takie ścierwo jak ty z powrotem na ucznia?
Serce Willa ścisnęło się w nieprzyjemny sposób. Egon miał rację, Will był bezużyteczny, słaby, nie wart tytułu ucznia zwiadowcy. Gdyby Halt go stąd zabrał, zapewne zaraz oddałby go na jakąś farmę.
Chociaż w środku to zabolało okropnie, Will starał się za wszelką cenę nie dać tego po sobie poznać. Dalej utrzymywał obojętny wyraz twarzy, wiedział bowiem, że najmniejsze okazanie słabości tylko zachęci Egona do dalszych obelg.
Jednak doświadczony dowódca, wiedział, że te słowa wpłynęły na zwiadowcę. Widział to zawsze po oczach. Nieważne jak przytępione bólem i zmęczeniem były. Zadowolony ze swojego dzieła, uznał, że to wystarczy, przynajmniej na dziś. Jak gdyby nigdy nic podciągnął swoje spodnie i odszedł bez słowa.
Kiedy Will znowu został sam, z jego oczu popłynęło kilka łez.
***
Isac od zawsze był perfidnym typem człowieka. To jeden z tych, którzy sprzedaliby własną rodzinę za odrobinę wygód dla siebie. Od dziecka miał w sobie ogromne pokłady nienawiści. Skąd ona się wzięła? Pewnie sam nawet nie wiedział. Znęcał się nad rówieśnikami, którzy mu nie pasowali, potrafił doprowadzić do płaczu każdego, jeśli tego chciał, wdawał się w bójki, sprzeciwiał się starszym. Był po prostu trudnym dzieckiem. Od zawsze chciał górować nad innymi, chciał rządzić, czuł, że był do tego stworzony.
W wieku dwudziestu lat nadal mieszkał u rodziców, którzy od lat próbowali sprawić aby stał się lepszym człowiekiem. Martwili się o niego i nie chcieli, aby źle skończył przez swoje buntownicze nastawienie.
Pewnego razu Isac miał dość. Po kolejnym kazaniu wygłoszonym przez rodziców, na temat jego zachowania i przyszłości, nie wytrzymał. W nocy wziął siekierę i z zimną krwią porąbał swoją matkę i ojca na mniejsze kawałki. Tak właśnie został niewolnikiem. Rada miasteczka uznała, że bardziej przyda się tam, niż kolejny więzień zalegający w celi.
Ale i w tym środowisku, Isac potrafił się dobrze zadomowić. Donoszeniem na współwięźniów szybko zyskał sobie sympatię Egona. Widział, że mu się to opłaca i po paru miesiącach, pomimo iż oficjalnie dalej był niewolnikiem miał wiele przywilejów.
Po pewnym czasie dołączyli do niego Halldor i Kori, bracia, którzy odbywali karę za napaści. Isac widząc ich umiejętności w walce, zaproponował im współpracę, wiedząc, że mogą mu się przydać jako osobiści ochroniarze. Po około roku pojawił się Mikkel, drobny złodziejaszek. Isac wiedział, że nie wniesie on zbyt wiele do drużyny, jednak zapał młodszego kolegi go przekonał. Dla niego każdy, kto chciał gnębić innych stawał się jego przyjacielem. Tak oto zyskał swoją małą drużynę złodupców.
***
Will drżącymi rękoma sięgnął po miskę z zupą. Dni, w których nie zabroniono mu jeść kolacji były dla niego niczym święto. I choć jedzenie tutaj smakowało paskudnie, nie miało to znaczenia. Ludzie byli głodni i nie śmieli marudzić nawet sami przed sobą na jakość posiłków.
Will skierował się w stronę swojego stałego miejsca, ostrożnie niosąc gorące naczynie, kiedy Kori razem z Halldorem zaszli mu drogę.
- O, popatrz Kori, bękart dostał dziś kolację.
- Ale on chyba na to nie zasłużył, co Halldor?
- Tak mi się wydaje bracie.
Zanim Will zdążył cokolwiek zrobić, wyższy z braci wyrwał mu miskę z rąk i patrząc mu prosto w oczy, wylał jej zawartość na ziemię. Zwiadowca patrzył tylko w milczeniu jak jego gorąca strawa wsiąka w biały śnieg. Jakby na znak protestu, w jego brzuchu głośno zaburczało.
- Ojej, zdaje się, że nasz Bezimienny kolega pójdzie dzisiaj spać głodny - zażartował Halldor, po czym wcisnął w ręce Willa pustą miskę i razem z bratem odszedł do swoich kumpli śmiejąc się w głos.
Sam Will westchnął tylko i bez słowa udał się w przeciwnym kierunku. Dla niego takie sytuacje to była już norma. Nawet nie protestował, nie było sensu. Dostałby za to tylko solidne lanie. Pogodził się z myślą, że pójdzie spać głodny. Tak samo jak wiele razy wcześniej.
Obserwujący całe zajście Isac uśmiechnął się z zadowoleniem. Na przestrzeni kilku miesięcy zauważył zmianę jaka zaszła w Aralueńczyku. Z silnego i charakternego zrobił się cichy i słaby. Każdą obelgę i zniewagę przyjmował bez słowa sprzeciwu. Był z siebie bardzo zadowolony, widząc, że jego “technika” przyniosła zamierzone skutki.
Patrząc jak zwiadowca odchodzi z ramionami opuszczonymi w dół, wziął duży łyk zupy, która przyjemnie go rozgrzała.
***
Aksel widząc swojego młodszego kolegę, zmierzającego w jego stronę, uniósł rękę w niemym zaproszeniu. Widząc jak młodzieniec niesie pustą miskę, zagaił cicho:
- Znowu bez kolacji?
Will w odpowiedzi tylko skinął głową.
- Cóż, dziś nie jesteś sam.
- Znowu rozkaz?
- Tak - prychnął Aksel - Ten dupek Egon stwierdził, że nie wyrobiłem dziś normy.
Młody zwiadowca pokiwał głową w zamyśleniu. W ostatnich dniach, Akselowi dość często zarzucano, że nie wyrobił się ze swoją pracą.
Przez jakiś czas obydwaj siedzieli w przyjaznej ciszy, ciesząc się wolną chwilą. Od ich pierwszego spotkania, każdy posiłek spędzali razem. Staruszek był jedyną osobą, z którą Will mógł porozmawiać, reszta w dalszym ciągu go unikała. Tylko dzięki swojemu kompanowi, któremu mógł się zwierzyć, który go rozumiał, Will nie oszalał tutaj całkowicie. Kiedy kończyły im się tematy do rozmowy, bądź byli zbyt wyczerpani by cokolwiek mówić, po prostu cieszyli się swoim towarzystwem. Nie wiedział co zrobiłby bez niego.
Notes:
Tak, wiem, że to rozdział typu "zapchaj dziurę", ale potrzebowałam jakiegoś przejścia pomiędzy rozdziałami ;-)
Chapter 6: Rozdział 6
Chapter Text
- Crowley, do cholery, pozwól mi za nim pójść!
Halt pod wpływem nerwów uderzył otwartą dłonią w biurko swojego komendanta. Kilka papierów uniosło się w powietrze, by zaraz znowu opaść na drewnianą powierzchnię blatu.
- Halt, wiesz, że nie mogę cię puścić - westchnął Crowley. Przerabiali tę rozmowę już wiele razy. O wiele za dużo razy jak na jego gust - Jesteś potrzebny tutaj, w Araluen.
- Mamy jeszcze wielu innych, doświadczonych zwiadowców.
- Ale król chce ciebie - podkreślił swoją wypowiedź wskazując palcem na mężczyznę stojącego przed nim.
Crowley miał dość. Ta sprawa ciągnęła się od pięciu miesięcy. Ciągle tylko to samo, a Halt najwyraźniej nie zamierzał odpuścić. Dziś, zirytowany ciągłym ignorowaniem go, wtargnął do biura Crowleya bez zapowiedzi, niczym tornado. Dlaczego on musi być taki uparty?
Widząc, że jego przyjaciel ani drgnie kontynuował:
- Pomyśl, on stracił córkę.
- A ja straciłem…
Komendant uniósł brwi w szczerym zdziwieniu, a starszy zwiadowca urwał nagle, zdając sobie sprawę z tego, co chciał właśnie powiedzieć.
- Nieważne - mruknął cicho.
Crowley patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym wznowił temat:
- Słuchaj, mi też jest przykro z powodu Willa, wszak jest jednym z nas. Ale nie możemy stawiać własnych potrzeb nad sprawy państwa.
- On to państwo uratował - nie poddawał się Halt.
- Wiedział czym ryzykuje - odpowiedział spokojnie Crowley.
Utknęli w impasie. Żadna ze stron nie chciała odpuścić. Crowley dostał jasne rozkazy od króla, które miał zamiar wykonać, ale jego przyjaciel miał inny cel. Nigdy nie sądził, że sprawy zawodowe tak bardzo ich poróżnią. W tej dziedzinie zawsze dogadywali się bez zarzutów.
Był naprawdę zmęczony tym wszystkim. Nikt tak naprawdę nie wiedział co czuje. Z jednej strony miał swojego władcę, któremu podlegał, z drugiej zaś strony jego najlepszy przyjaciel…
- Halt, naprawdę…
- W takim razie ja rezygnuję - wtrącił nagle drugi mężczyzna.
- Co?
- Chcę zrezygnować ze służby.
- Co ty bredzisz?! - oburzył się Crowley i wstał z krzesła, na którym siedział, z taką siłą, że poleciało do tyłu - Nie możesz zdezerterować.
- Z tego co wiem mogę w każdej chwili poprosić o przejście na emeryturę - wyjaśnił spokojnie Halt.
- Ale w tym wypadku zostanie to negatywnie odebrane. I ty dobrze o tym wiesz. Król wyciągnie konsekwencje.
Crowley nie mógł uwierzyć, że jego przyjaciel po tylu latach jako zwiadowca, z taką łatwością mówi o odejściu ze służby. Kto jak kto, ale on zawsze był przykładnym zwiadowcą. Wykonywał wszystkie rozkazy jakie mu wydano, nigdy nie stwarzał problemów. A teraz? Co do diabła w niego wstąpiło?
Przełknął ślinę i nerwowo przeczesał dłonią po swoich rudych włosach. Ominął biurko i stanął naprzeciwko przyjaciela. Musiał podjąć jeszcze jedną próbę, zanim jego przyjaciel zniszczy sobie życie.
- Halt słuchaj, znamy się od dawna. Wiem, że jesteś dobrym zwiadowcą, udowodniłeś to nie raz. Ty również o tym wiesz. Zapracowałeś sobie na swoją sławę, na to jak ludzie cię szanują. Poświęciłeś wiele lat służbie i tylko służbie. Chcesz teraz to wszystko zaprzepaścić? Poznałem Willa i uważam, że jest dobrym młodzieńcem. Z tego co mówisz byłby z niego całkiem niezły zwiadowca. Ale sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej. Czy naprawdę ten uczeń jest wart twojego dębowego liścia?
Popatrzył głęboko w oczy swojemu przyjacielowi. Ten drugi odwzajemnił spojrzenie. Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy i kiedy Crowley z satysfakcją pomyślał, że jego słowa dotarły wreszcie do Halta, dostał od niego cichą odpowiedź:
- Tak.
Komendant gwałtownie wciągnął powietrze. Czuł, że jego policzki robią się gorące. Miał ochotę kopnąć swojego starego przyjaciela w tyłek. Jak on śmie nie stosować się do poleceń? I to, do jego poleceń? Przez tyle lat stanowili zgrany duet, w końcu Halt był jego zastępcą. Wiedział, że na kogo jak na kogo, ale na niego może liczyć. A teraz, jego zaufany druh mówi mu, że chce zrezygnować ze służby, bo nie podobają mu się rozkazy króla i nie zamierza się do nich stosować. Crowleyowi chciało się śmiać. Bo przecież było to śmieszne. Halt, który nigdy nie kierował się emocjami (czy on w ogóle potrafił okazywać emocje?), który twardo stąpał po ziemi, który żył tylko życiem królewskiego zwiadowcy, chce to wszystko rzucić dla jakiegoś dzieciaka i…I wtedy to do niego dotarło.
- On… - zaczął niepewnie - On jest kimś więcej niż uczniem - było to bardziej stwierdzenie niżeli pytanie.
Haltowi oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Nie spodziewał się tak bezpośredniej rzeczy od Crowleya. Co miał mu niby odpowiedzieć?
To, że odkąd Will został jego uczniem, zaczął się częściej uśmiechać? Że zaczął doceniać obecność chłopca i cieszyć się tym, że ma go w swoim życiu? To, że zauważył, że bez Willa jego chatka była pusta i smutna? Że bez jego ucznia każdy dzień wydawał się pozbawiony sensu? Że zdał sobie sprawę, co naprawdę jest dla niego ważne? To, że chciał chronić Willa i dać mu najlepsze życie, jakie tylko mógł?
Świadomy przedłużającej się ciszy odpowiedział tylko:
- Tak, jest.
Crowley nic nie powiedział, stał cały czas z założonymi rękoma. Po chwili obrócił się na pięcie i podszedł do okna. Pilnie studiował widok, który się przed nim rozprzestrzeniał. Nagle zaczął się śmiać sam do siebie. Jednak nie był to szyderczy śmiech, a pełen sympatii. Nie mógł uwierzyć, w to, co się działo. Jego stary, zrzędliwy przyjaciel, w końcu okazał jakieś uczucia względem innej osoby. Komendant nie wiedział, co takiego ma w sobie ten chłopak, ale zaczynał być mu wdzięczny, za to, że wyciągnął ponurego Halta z tej otchłani samotności, w której żył przez lata. Wręcz zaczął go za to podziwiać. A chrzanić to…Muszą go odzyskać, a on jako komendant musi w tym pomóc. W końcu to on był odpowiedzialny za cały Korpus, to on ich scalał w jedność. Już i tak stracił dość czasu, podczas, którego Will przechodził przez różne okropieństwa.
Kiedy już zebrał myśli, odezwał się, stojąc cały czas plecami do towarzysza.
- Jeszcze nie wiem jak, ale załatwię ci spotkanie u króla.
Halt myślał, że się przesłyszał. Król Ducan unikał go od jakiegoś czasu, a Crowley nie wyrażał chęci, by pomóc to zmienić.
Zanim zdążył zapytać o cokolwiek, Crowley odwrócił się nagle i spojrzał mu w oczy.
- Tylko tym razem, porozmawiaj z nim szczerze.
- Co masz na myśli? - zapytał Halt zdezorientowany. Przecież cały czas rozmawiał z nim szczerze.
Komendant uśmiechnął się słabo.
- Cóż. Obydwoje straciliście swoje dzieci.
Nim zszokowany Halt zdążył wykrztusić odpowiedź, drzwi do gabinetu otwarły się z hukiem. Obydwaj zwiadowcy jak na zawołanie odwrócili głowy i ujrzeli znajomą postać młodszego towarzysza.
- Crowley, wyruszam po Willa. Natychmiast! Nie obchodzą mnie rozkazy twoje, ani króla. Jeśli trzeba, mogę nawet zrezygnować ze służby. Mój brat jest dla mnie ważniejszy, niż ten srebrny liść dębu!
Po skończonej przemowie, Gilan wziął kilka szybkich oddechów. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z obecności swojego byłego mentora. Spojrzał na niego, unosząc brwi w niemym zdziwieniu. Potem spojrzał na Crowleya i nagle poczuł się tak, jakby ominęło go coś ważnego. Zmarszczył brwi. Ponownie spojrzał na Halta, a zaraz potem znowu na komendanta. Skakał wzrokiem z jednego na drugiego. Nie rozumiał co się dzieje, więc zniecierpliwiony pokręcił głową z irytacją.
- Czy coś mnie ominęło?
- Cóż, w zasadzie, to tak - parsknął Crowley.
- Nasz komendant stwierdził, że chce nam pomóc - mruknął Halt, w dalszym ciągu nie do końca przekonany.
Na to stwierdzenie brwi Gilana poszybowały z powrotem do góry.
- O…oooo… - zaciął się Gilan. Prawdę mówiąc, w drodze przygotował sobie cały wykład dla swojego komendanta. Miał porządną przemowę, całą masę argumentów, był gotowy pójść z nim na wojnę, ale jak się okazało, Halt go uprzedził. Chwilę stał skonsternowany, ale kiedy odzyskał już panowanie nad sobą, zapytał oburzony - Czyżbyś w końcu postanowił zrobić coś słusznego w tej sprawie?
- Hej! - zaprotestował Crowley, unosząc ręce w geście obronnym - Naprawdę myślicie, że dla mnie to wszystko było komfortowe? Przez te pięć miesięcy ja również chciałem wyruszyć za Willem - widząc nieprzekonane twarze swoich towarzyszy, wyjaśniał dalej - Niestety bycie komendantem, to niewdzięczna praca. Muszę, po prostu muszę stosować się do rozkazów króla. Widząc jak wasza dwójka notorycznie mnie nęka czy to listami czy spotkaniami, musiałem zrobić coś by się od was odsunąć, a najprostszym rozwiązaniem było zbywanie was. Mi również zależy na tym chłopcu, nie jestem takim bezdusznym potworem za jakiego mnie macie.
Kończąc zrobił zbolałą minę smutnego szczeniaczka. Halt z Gilanem wymienili spojrzenia.
- I co takiego się stało, że zmieniłeś zdanie? - nie opuszczał Gilan.
Crowley westchnął:
- Chyba…po prostu… widzę, ile on dla was znaczy. Wcześniej tego nie zauważyłem, ale traktujecie go nie tylko jako kompana. Jest dla was częścią rodziny. A wy dla mnie również jesteście jak rodzina, co oznacza, że Will do niej automatycznie dołącza. Jakim byłbym wujkiem, gdybym pozwolił mojemu bratankowi żyć samemu jako niewolnik w tej niewdzięcznej, zimnej krainie zwanej Skandią?
Słuchając niezręcznego tłumaczenia swojego komendanta, Gilan wybuchnął szczerym śmiechem. Całe napięcie, które towarzyszyło mu od kilku miesięcy w końcu ustąpiło. Nareszcie mieli ruszyć do przodu. Nareszcie złączyli się w jedną drużynę, którą zawsze byli. Halt złagodził swoje lodowate spojrzenie, którym obdarzał Crowleya, odkąd tylko przekroczył próg jego gabinetu. Poczuł ulgę, ale jak to na Halta przystało, oznajmił to tylko delikatnym skinieniem głowy. Crowley natomiast, widząc, że wszystkie winy zostały mu odpuszczone, wyszczerzył zęby w wielkim uśmiechu. Jemu również spadł wielki ciężar z serca, który dźwigał od momentu pierwszego zebrania w gabinecie króla te parę miesięcy temu.
Cała trójka stała przez chwilę w przyjaznej ciszy. Och, jak bardzo im tego brakowało. Po dłuższej chwili, Gilan w końcu zadał to jedno pytanie, które musiało zostać zadane.
- No dobrze, a co zrobimy z królem?
Miny starszych zwiadowców odrobinę zrzedły. Nagle cała przyjemna atmosfera zdawała się opuścić pokój.
- Hm… - podjął po chwili Crowley - może zaparzę nam kawy i spróbujemy to omówić?
***
- …dlatego właśnie, proszę cię wasza wysokość raz jeszcze, o pozwolenie na wyruszenie do Skandii.
Król Ducan siedział z poważną miną na swoim tronie, w tej samej sali, w której pokłócił się z Haltem miesiąc temu. Jednak teraz było spokojniej.
Pierwszy wszedł Crowley. Ducan początkowo myślał, że ma jakieś nowe informacje w sprawie Foldara. Wszak ostatnimi czasy ich rozmowy opierały się głównie o nim. Jakież, więc było jego zdziwienie, gdy komendant Korpusu Zwiadowców zaczął mówić o jego córce i o pamiętym uczniu Halta. Na początku myślał, że to jakiś żart, ale dlaczego ktokolwiek miałby z tego żartować? Późnej przeraził się, że będzie miał kolejnego natarczywego zwiadowcę na głowie.
Następnie wszedł Gilan, a Ducan z lekka się załamał. Widok kolejnego zwiadowcy nie poprawiał sytuacji. Młody zwiadowca w skrócie poparł słowa swojego komendanta i dorzucił parę własnych. Król słuchał ich w ciszy, zastanawiając się, czemu ma to służyć.
Aż w końcu,do sali tronowej wszedł Halt. Na jego widok władca gwałtownie wciągnął powietrze. Już miał coś powiedzieć, ale uprzedził go Crowley:
- Mój panie, proszę, daj mu powiedzieć. Obiecuję, że tym razem nie będzie ci ubliżał.
Ducan przemyślał to sobie i stwierdził, że w sumie nie ma nic do stracenia. W głębi duszy czuł żal, za to jak potoczyły się sprawy i chciałby się pogodzić ze swoim zaufanym zwiadowcą, o ile będzie ku temu okazja.
Kiedy ponury zwiadowca zaczął swoją przemowę, Ducan uzbroił się w cierpliwość. Jednak, im bardziej słuchał, tym bardziej zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo różni się to od poprzednich wizyt. Wcześniej Halt mówił, tak jakby nauczył się na pamięć pewnej formuły. Teraz natomiast jego słowa płynęły prosto z serca. Zaraz, moment. Czy Halt się właśnie przed nim otworzył? Ten skryty, małomówny zwiadowca oznajmił, że Will jest dla niego jak syn i, że jest gotów poświęcić wszystko co ma, by po niego wyruszyć?
Ducan miał wrażenie, że podczas całego spotkania jego brwi szybują tylko w górę i w dół, ale nie obchodziło go to. Nie mógł się wtrącić, po prostu nie umiał znaleźć słów. Zrobiło mu się głupio. On sam był gotów zostawić Cassandrę i opóźnić jej ratunek. On, który miał się za dobrego ojca. Tymczasem największy introwertyk jakiego znał, który nawet nie był biologicznym ojcem chłopca, uświadomił mu jak wielkim idiotą był. Właściwie próbował mu to przekazać już poprzednim razem, ale Ducan, zbyt dumny, nie chciał go słuchać. Teraz zrozumiał te wszystkie desperackie próby, niezliczone listy, kłótnie…Było mu wstyd, że on sam nie potrafił tak walczyć.
Po prośbie Halta zapadła długa, niezręczna cisza. Wszyscy nerwowo oczekiwali decyzji króla. Zajęło mu chwilę, zanim zdał sobie sprawę, że nadeszła jego kolej, by zabrać głos.
- To wszystko co mówicie, jest bardzo piękne, ale co z Foldarem?
Gilan wybuchnął jako pierwszy:
- Panie, od pięciu miesięcy nie ma po nim najmniejszego śladu! Myślę, że skoro przez ten czas nie udało nam się go znaleźć, to nic się nie stanie jeśli w kolejnych miesiącach sprawę przejmie ktoś inny.
- Poza tym - wtrącił się Halt - gdyby miał coś w planach, już dawno wykonałby pierwszy ruch.
- To prawda - zgodził się Crowley - Zapewne ukrywa się, bo bez swojego pana został zupełnie sam i teraz walczy o przetrwanie. Wątpię aby stanowił dla nas jakiekolwiek zagrożenie, tak jak na początku to zakładaliśmy.
Reszta energicznie przytaknęła głową, zgadzając się ze swoim komendantem.
Król zmęczony przetarł twarz dłonią i wstał z tronu. Zdawali się być zgrani jak nigdy. Jeden nękający go zwiadowca to było utrapienie, ale mieć ich trzech na głowie to by była istna tragedia.
- Chciałbym zobaczyć w końcu moją córkę, ale wciąż do końca nie jestem przekonany.
Spodziewając się tego, Crowley wytoczył ostateczny argument, nad którym myślał już od jakiegoś czasu.
- Wasza wysokość, jest jeszcze jeden plus ze zorganizowania wyprawy. Po wojnie z Morgarathem sam przyznałeś, że Skandianie zaimponowali ci swoją walecznością i, że dobrze byłby mieć ich jako sojuszników, a nie wrogów - widząc, że zyskał zainteresowanie swojego władcy, pewnie kontynuował - Coż, pomyślałem, więc, że może spróbowalibyśmy o takowy rozejm wystąpić?
- A w jaki sposób chciałbyś tego dokonać Crowleyu? - Ducan się zaśmiał - Ci ludzie to barbarzyńcy.
- Zanim przedstawię ci swój plan wasza wysokość, musimy wiedzieć czy się zgadzasz abyśmy popłynęli do Skandi po Willa i Cassandrę?
Król popatrzył na nich wszystkich po kolei. Na zawzięty wyraz twarzy Crowleya, na pełne nadziei spojrzenie Gilana i w końcu na pełne tęsknoty oczy Halta.
- Zgoda. Możecie wypłynąć.
Chapter 7: Rozdział 7
Chapter Text
ŁUP!
Wiadro z wodą z pluskiem osiadło na stole. Will rozciągnął plecy i schylił się po puste, by pójść je zapełnić. Aksel wziął te pełne i już miał wrócić do pracy, gdy za jego plecami odezwał się strażnik.
- Ty! Dziadek.
Aksel odwrócił się powoli w jego stronę.
- Coś nie tak? - zapytał uprzejmie.
- A i owszem, że nie tak. Robisz za mało. Przypominam, że za niewyrobienie normy są kary. Chcesz znowu skończyć bez kolacji? - zapytał wyzywająco.
Aksel patrzył niewzruszony. Po chwili wzruszył ramionami.
- Postaram się przyspieszyć.
- No, ja myślę - burknął strażnik i odszedł butnym krokiem.
Will zmarszczył brwi i razem z Akselem odprowadzili strażnika wzrokiem. W końcu dziadek wymruczał:
- Nadęty idiota.
- Aksel - Will aż uniósł brew do góry - Nie wiedziałem, że używasz takich słów.
Staruszek spojrzał na niego i puścił oczko.
- Młodzieńcze, ty jeszcze nie wiesz, jakich słów potrafię użyć.
Will mimowolnie zaśmiał się pod nosem i ruszył z pustym wiadrem w kierunku studni.
***
Will siedział na swoim miejscu pod drzewem. Trzymał w dłoniach miskę gorącego bulionu, rozgrzewając zmarznięte palce. Czekał na przyjaciela. Bo tak właśnie zaczął nazywać staruszka.
Uśmiechnął się lekko, kiedy Aksel wyłonił się spośród tłumu. Jednak uśmiech tak szybko jak się pojawił, równie szybko zniknął.
- Nie mów, że znowu nie dali ci kolacji.
Starzec tylko rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć “No co ja poradzę”. Will zmarszczył czoło.
- Nie możesz żyć tylko na samych śniadaniach. Wykończysz się.
I zanim Aksel zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Will podsunął mu swoją miskę. Staruszek zamrugał.
- Will…
- Bierz - powiedział Will stanowczo, jeszcze bliżej podsuwając parującą zupę - Ja nie jestem specjalnie głodny.
- Nie mogę.
- Masz rację, nie możesz - Will przechylił lekko głowę i się uśmiechnął - Musisz. Bo jak padniesz z głodu, to zostanę tutaj sam z tymi idiotami.
Starzec westchnął, ale uśmiechnął się. Z wdzięcznością przyjął posiłek. A młody zwiadowca szczęśliwy, że jego przyjaciel nie pójdzie po raz kolejny spać głodny, oparł się plecami o drzewo i przymknął oczy.
Właśnie tak tu sobie radzili. Jedno wspierało drugiego. Bezinteresownie. Bo choć strażnicy zabrali im wolność, nie zabrali im człowieczeństwa.
***
Parę dni później, od śniegu odbijały się promienie porannego słońca. Para wydobywała się z ust niewolników, którzy spożywali śniadanie. Młody zwiadowca i staruszek jak zwykle siedzieli razem.
Nagle Aksel dostał tak potężnego ataku kaszlu, że aż rozlał trochę herbaty, którą miał w kubku. Will patrzył na niego przez dłuższą chwilę. W oczach miał niepokój. Kaszel był mokry, intensywny i trwał o wiele za długo.
Kiedy staruszek zdołał się już opanować, uśmiechnął się uspokajająco do swojego młodego towarzysza.
- To tylko małe przeziębienie - wytłumaczył.
- Ale to przeziębienie trzyma cię już od paru tygodni - zauważył Will.
Aksel tylko machnął ręką. Przeżył już wiele lat jako niewolnik i był przyzwyczajony do częstego przeziębienia. Zawsze wszystko wracało do normy po pewnym czasie. Próbował wytłumaczyć to młodemu chłopcu, który siedział obok niego, jednak tamten tylko zmarszczył brwi.
Will zauważył, że jego przyjaciel w ostatnim czasie sporo schudł. O wiele za dużo. Z każdym dniem słabł w oczach. Nie miał apetytu, ale żeby nie martwić swojego młodszego kolegi, wmuszam w siebie jedzenie, udawał, że wszystko jest w porządku. Widział również, że wszystkie czynności wymagają od niego większego wysiłku niż zazwyczaj. No i ten kaszel. Mokry i duszący. Obydwoje zdawali sobie sprawę, że to najpewniej zapalenie płuc, ale żaden z nich nie powiedział tego na głos. Tak jakby niemówienie tego wprost miało sprawić, że to nie prawda. Wezwanie uzdrowiciela nie było opcją. Nikt nie zainteresowałby się chorym staruszkiem. Will, sam nie był lekarzem, nie miał żadnej wiedzy w tej dziedzinie i nie wiedział jak może pomóc.
Kiedy wyrażał na głos swoje zaniepokojenie, Aksel uśmiechał się łagodnie i cały czas powtarzał, aby jego przyjaciel się nie martwił, on niedługo wyzdrowieje. Więc Will mu wierzył. Bo chciał w to wierzyć.
Po śniadaniu, wszyscy ruszyli do pracy. Will z troską obserwował swojego przyjaciela, jak ten ciężkim krokiem idzie na swoje miejsce. Zupełnie jakby każdy kolejny krok osłabiał go coraz bardziej.
Wieczorem, kiedy byli już w kwaterach, Will zauważył, że staruszek trzęsie się z zimna. Zaoferował mu swój koc.
- Zmarzniesz - próbował protestować Aksel.
- Nic mi nie będzie, a tobie ewidentnie przyda się dodatkowe ciepło. Choć tyle mogę dla ciebie zrobić - dodał sobie w myślach.
Przez te wszystkie miesiące spędzone tutaj, staruszek dawał Willowi tyle ciepła i życzliwości, ile tylko mógł. Jego obecność łagodziła odrobinę ból i tęsknotę, jaką młody zwiadowca w sobie nosił. Kiedy chłopak zorientował się w końcu, że nie ma szans na ratunek, tylko Aksel sprawił, że nie załamał się całkiem. To on dawał mu siłę, by po każdym ciężkim dniu iść dalej naprzód.
Will nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie w stanie odpłacić się starszemu mężczyźnie za całe dobro. Dlatego tak bardzo irytował go fakt, że nie potrafi mu teraz pomóc. Zostały mu tylko drobne gesty, takie jak oddanie koca. Miał szczerą nadzieję, że za parę dni wszystko wróci do normy i Aksel poczuje się lepiej.
- Dobranoc Aksel - mruknął Will zwijając się w kłębek.
- Dobranoc chłopcze.
***
Promienie wschodzącego słońca przeciskały się przez szpary w szopie. Arlik, jeden ze strażników, budził niewolników do pracy jak co dzień.
Will powoli otworzył zaspane oczy. Było mu strasznie zimno, ale nie narzekał. Jeśli jego koc miały pomóc Akselowi wyzdrowieć, to oddawałby go co noc. Przetarł twarz dłońmi i kiedy już się rozbudził spojrzał w lewo, gdzie leżał jego przyjaciel. Zauważył, że nadal spał. Wiedząc, że za zasypianie do pracy grożą surowe kary, zawołał:
- Aksel wstawaj - nie doczekawszy się żadnej reakcji dodał pośpiesznie - Hej, strażnik już zarządził pobudkę, wstajemy.
Nadal nic.
Zdziwiony Will pomału doczołgał się na czworakach do towarzysza. W jego sercu z niewyjaśnionego powodu zaczął kiełkować niepokój. Zwykle to starszy mężczyzna ponaglał Willa i kazał mu wstawać. Nie na odwrót.
- Aksel - podjął jeszcze jedną próbę - no dalej, chcesz mieć kłopoty za niesubordynację?
Gdy dalej nie dostał odpowiedzi, zirytowany wbił palec wskazujący w ramię staruszka, szturchając go lekko. Nic. Szturchnął go ponownie. Tym razem mocniej. Nic. W końcu złapał go za ramię i potrząsnął. Ciało Aksela poruszyło się lekko, ale on nadal nie otworzył oczu.
Will wstrzymał oddech. Poczuł jak narasta w nim uczucie paniki.
- Nie…to niemożliwe - myślał gorączkowo.
Poklepał starszego mężczyznę po policzku, ale i to nie przyniosło żadnych rezultatów. Chłopak cofnął natychmiast rękę. Skóra Aksela była zimna. Za zimna. Will czuł nieprzyjemne uczucie w żołądku, które z każdą chwilą tylko się pogłębiało. Jego oddech przyspieszył.
Kilka miesięcy treningu na zwiadowcę, w końcu wzięło górę i chłopiec przyłożył ucho do klatki piersiowej Aksela, by usłyszeć jego oddech. Ale nie usłyszał nic. Coś w nim pękło. Nie wytrzymał, złapał przyjaciela ponownie za ramiona i potrząsnął nim mocno.
- Aksel, obudź się! - krzyknął pełnym desperacji głosem.
- Nie słyszałem oddechu - próbował wytłumaczyć sobie Will - Ale to nic nie znaczy. Na pewno zrobiłem coś nie tak…Nie wsłuchałem się porządnie. Ty…ty się zaraz obudzisz. Musisz!
Nie chciał, nie mógł dopuścić do siebie myśli, że to koniec. Z jego oczu zaczęły płynąć łzy. Nawet nie próbował ich powstrzymywać.
Inni niewolnicy słysząc krzyki, ciekawi co się dzieje, zaczęli się zbierać dookoła. Niektórzy odwrócili wzrok, inni patrzyli w podłogę, a jeszcze inni obserwowali jak chłopak klęczy przy przyjacielu i desperacko próbuje go obudzić. Nikt jednak nie miał odwagi podejść.
- Proszę, obudź się - szlochał dalej Will, a głos coraz bardziej mu się łamał - Nie zostawiaj mnie…błagam. Nie wolno ci! - szarpnął go mocno - Nie możesz. Nie ty - zrezygnowany opuścił głowę i dodał szeptem - Nie poradzę sobie tu bez ciebie.
Jego łzy kapały na bladą i nieruchomą twarz staruszka. Przez niewyraźny wzrok, nie dostrzegł nawet wchodzących strażników, którzy przyszli zaalarmowani krzykami.
- Co tu się do cholery wyprawia? - wycedził jeden z nich.
Jego wzrok od razu skierował się na chłopaka, pochylonego nad innym niewolnikiem. Prychnął tylko i rozkazał:
- Odsuń się od niego.
Kiedy chłopak go zignorował, brutalnie szarpnął go za ramię i podniósł do pozycji stojącej.
- Wydałem ci rozkaz. Odsuń się od niego - warknął.
Will choć nogi miał jak z waty stanął obok. Objął się ramionami jakby to miało mu pomóc nie rozsypać się całkowicie.
Inny strażnik w międzyczasie podszedł do ciała leżącego na ziemi. Słowa jakie wypowiedział chwilę później, rozbiły serce Willa na milion kawałków. To, w co nie chciał uwierzyć zostało potwierdzone na głos.
- Nie żyje.
***
Cały dzień minął Willowi jak we mgle. Nie myślał, bo nie potrafił złożyć ani jednej myśli. Nie mówił, bo nie potrafił znaleźć słów. Pracował automatycznie. Ruchy były wykonywane z przyzwyczajenia.
Przed oczami wciąż miał Aksela leżącego na ziemi.
- Przynajmniej odszedł spokojnie w nocy - próbował pocieszać się Will, ale ta myśl wcale nie dawała ukojenia. Sprawiała tylko, że więcej łez spływało po jego policzkach.
Strażnicy musieli go siłą odciągnąć od nieżyjącego mężczyzny. Will szarpał się zawzięcie.
- To pomyłka! - krzyczał do strażników, a głos mu pękał.
Dopiero, gdy Arlik uderzył go mocno w twarz, Will przestał.
Wieczorem młody zwiadowca siedział tam gdzie zawsze - pod drzewem. W dłoniach trzymał miskę gulaszu, który już dawno zdążył wystygnąć. Patrzył przed siebie, w miejsce, które zajmował Aksel. Wziął drżący oddech i zamknął oczy. Oczyma wyobraźni go tam widział.
Widział, jak staruszek dłubie łyżką w misce marszcząc przy tym czoło. Widział, jak wyciera wierzchem dłoni usta po skończonym posiłku. Widział, jak mruga do niego i rzuca jakiś żart, by rozładować napięcie po ciężkim dniu.
Otworzył oczy. Przed nim nie było nikogo. Tylko pustka. Dokładnie taka sama jak w jego sercu.
- Dlaczego znowu kogoś tracę? - wyszeptał sam do siebie.
Miska z zimnym gulaszem wypadła mu z rąk. Zupa rozlała się wsiąkając w śnieg. Nie obchodziło go to, nie był głodny.
Podciągnął kolana i schował w nich głowę. Ramiona zaczęły mu się trząść, ale tym razem nie z zimna. Wiedział jedno - tym razem został naprawdę sam.
Chapter Text
Halt opierał się o nadburcie statku i oddychał głęboko. Dłonie zacisnął w pięści, przymknął oczy. Miał wrażenie, że już jest lepiej.
Wtedy podszedł do niego Crowley. Z kubkiem kawy w ręku. Aromatycznej, cudownej kawy.
Stanął obok i pociągnął łyk naparu, siorbiąc przy tym przesadnie.
- Ach… - westchnął - Tego było mi trzeba.
Halt uchylił powieki i spojrzał na niego spod byka.
- Crowley… - ton jego głosu był ostrzegawczy.
Crowley uśmiechnął się niewinnie. “No co?” - zdawały się pytać jego oczy.
Halt westchnął tylko i zaczerpnął powietrza. Choroba morska dawała się we znaki. Ledwie jadł cokolwiek. Luksusy takie jak kawa musiały poczekać aż dopłyną do brzegu.
Crowley oparł się wygodnie o burtę i rzucił przelotne spojrzenie na pokład statku. Gilan ostrzył swoje noże. Komendant uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie jego słów:
- Ten statek nie ma prawa wypłynąć beze mnie! - oznajmił zwiadowca i nie czekając wszedł na pokład.
Z lewej strony sir Rodney zagadujący marynarzy. Horacey krążący po pokładzie jak dziecko. Cóż. To jego pierwsza podróż morska. Ale Crowleya i tak zastanawiał fakt, ile razy można oglądać te same liny i maszty. Najwyraźniej można.
Zwiadowca odetchnął głęboko. Cieszył się. Cieszył się, że w końcu udało im się wyruszyć. Przypomniał sobie pytanie króla:
- A jak zamierzasz przekonać ich do sojuszu? - zapytał dwa dni temu w sali tronowej.
Odpowiedź była prosta. Skandianie są dobrymi wojownikami na bliższe starcia. Araulen zaś słynął z łuczników. Gdyby tak zaoferować Skandi kilku do poprowadzenia szkolenia, mogłaby wyjść z tego owocna współpraca. Taką przynajmniej mieli nadzieję.
Maszty skrzypiały, a statek bujał się łagodnie. Crowley zwrócił się przodem do przyjaciela, uśmiechając się łagodnie.
- Wiesz, że go odzyskamy?
- Yhym.
Komendant cmoknął.
- Tylko tyle? Kilka miesięcy walki, a ty kwitujesz to jednym “Yhym”?
- Yhym.
Crowley pokręcił głową z rozbawieniem.
- Dobrze, dobrze. Niech inni sobie myślą, że dalej jesteś tym nieczułym zgredem - spojrzał na Halta i dodał - Ale ja już cię przejrzałem.
- Jesteś pewien? - zapytał ponury zwiadowca unosząc brew.
Crowley przytaknął.
- Jak go tylko zobaczysz, to serducho ci zmięknie.
Halt nie odpowiedział. Jedynie kącik ust drgnął mu lekko do góry. Dla Crowleya to znaczyło więcej niż tysiąc słów.
***
Kolacja na statku była skromna jak co dzień. Pieczona ryba, trochę chleba i owoców. Dla Horaceya, który pierwszy raz miał okazję skosztować ryby prosto z morza był to ogromny rarytas. Jego mentor - sir Rodney uśmiechał się co chwila pod wąsem, widząc w swoim podopiecznym ten dziecięcy entuzjazm.
Młody rycerz co chwila wypytywał Rodneya o różne rzeczy. Skąd marynarze wiedzą, w którym kierunku płynąć? A czy mapy wodne różnią się od tych lądowych? A co jeśli zboczymy z kursu? A gdyby tak rozpalić ognisko na pokładzie?
- Pytania, pytania i jeszcze raz pytania - westchnął w duchu Halt - Skąd Rodney bierze na to cierpliwość?
Ale zaraz przypomniał sobie, jak jemu samemu brakuje podobnych pytań. Dłoń spoczywająca luźno na stole mimowolnie zacisnęła się w pięść. Odsunął od siebie talerz, tracąc nagle apetyt.
Siedział z założonymi rękoma i cicho obserwował. Rodney i Horacey. Mistrz i uczeń. Razem.
- A mój uczeń od miesięcy jest sam - pomyślał gorzko.
Księżyc wyszedł zza chmur rzucając bladą poświatę na pokład statku. Fale szumiały uspokajająco. Jednak wewnątrz Hala rozpętał się prawdziwy sztorm. Wspomnienia wracały jedno za drugim i nie chciały przestać. Will biorący łuk do ręki po raz pierwszy. Wspólne spacery po lesie. Tropienie. Śniadania w przyjaznej ciszy. Rzeczy tak proste, tak codzienne, a tak wiele znaczące, gdy ich zabrakło.
Toczące się obok rozmowy, śmiechy i przyjazne docinki zdawały się odbijać od starszego zwiadowcy, niczym fale od statku.
Halt westchnął ciężko spuszczając wzrok.
- Powinienem się cieszyć - zganił sam siebie - Ale nie potrafię. Nie, dopóki nie będę miał go obok siebie.
Zmarszczył brwi i sięgnął po kawałek ryby, by nikt nie dostrzegł tej zmiany nastroju.
***
Nocą Gilan wyszedł zaczerpnąć świeżego powietrza. Słona woń uderzyła w niego, gdy tylko wyszedł na pokład.
Skierował się w stronę dziobu. Splecione dłonie oparł na grubej linie. Spoglądał w dal, ale przed nim rozprzestrzeniało się tylko morze.
Za dnia był pogodny. Śmiał się, żartował. Ale nocą nie mógł spać. Zbyt dużo myśli. Z jednej strony nie mógł się doczekać, aż przybędą do Skandi. Z drugiej strony bał się, co tam zastaną.
Westchnął i spojrzał w gwiazdy, jakby szukał w nich odpowiedzi na dręczące go pytania.
- Ciekawe czy Will w tym momencie patrzy w te same gwiazdy, co ja?
Uśmiechnął się do siebie. Myśl ta była głupia i dziecinna. A jednak, dawała mu ukojenie, którego teraz tak bardzo potrzebował.
- Już niedługo Will - szepnął sam do siebie pochylając się znowu do przodu - Już niedługo będziemy razem patrzeć w gwiazdy.
Wiatr porwał jego słowa, niosąc je dalej w morze.
***
Evalin, a właściwie księżniczka Cassandra, krzątała się właśnie po kuchni w fortecy oberjarla Eraka. Zapach świeżo upieczonego chleba roznosił się po pomieszczeniu. Służące w szybkim tempie rozkładały miski na blacie. Evalin spokojnie kroiła warzywa pozwalając myślą krążyć swobodnie.
Dziewczyna spędziła tam pięć ostatnich miesięcy. Przygotowywała śniadanie, obiad, kolację razem z innymi służącymi. Potem sprzątała. I tak w kółko. Codziennie. Czy miała źle? Jeśli nie liczyć faktu, że była niewolnicą, to jej warunki nie były najgorsze.
- Mam co jeść, mam w co się ubrać. Mam gdzie spać. Jest ciepło - próbowała przekonać nie raz samą siebie.
Ale te drobne korzyści wcale nie sprawiały, że czuła się lepiej.
Tęskniła za domem. Za ojcem. Codziennie wieczorem przed pójściem spać, gdy tylko zamykała oczy wyobrażała sobie jego twarz. Ze wszystkimi szczegółami - każdy pieprzyk, każda zmarszczka. Po prostu nie chciała zapomnieć.
Ktoś upuścił tacę, która z hukiem upadła na podłogę. Młoda dziewczyna jednak nie zwróciła na to uwagi.
- Dlaczego do tej pory nikt nie przybył? - to pytanie krążyło jej po głowie jak mantra.
Wiele nocy spędziła nie śpiąc. Każdy posłaniec był dla niej nadzieją.
"Niosę list z Araluen". "Statek przybił do portu". Ale żadne z takich zdań nigdy nie padło.
Nie rozumiała. Czy ojciec, którego tak bardzo chciała zachować w pamięci, sam o niej zapomniał?
Westchnęła i przerzuciła warzywa do dużej misy. Rozprostowała spięte ramiona i zabrała się za kolejne warzywa.
Druga sprawa, która spędzała jej sen z powiek to Will.
- Gdzie on jest? Jak sobie radzi? - na samą myśl zaszkliły jej się oczy.
Chłopak był jedyną osobą, która podtrzymywała ją na duchu. A przez te kilka miesięcy nie miała o nim żadnej wieści. Żyje. Musi. Upomniała siebie nieraz. Ale w głębi serca czuła, że jej przyjaciel nie trafił do ciepłej kuchni tak jak ona.
Po skończonej pracy, razem z resztą służących udała się do jadali, by wyłożyć jedzenie na stołach. Pracowały zwinnie. Każda miała wprawne ruchy.
Pogrążona we własnych sprawach Evalin nie usłyszała wbiegającego na salę Skandianina. Dopiero krzyk przebił się przez jej myśli.
- Oberjarlu, statek przybył do portu!
- Jaki statek? - zapytał Erak podnosząc się z krzesła. Jego brwi poszybowały do góry.
- Z Araluen.
Evalin wypuściła miskę z rąk.
Notes:
Nie ukrywam, że męczyłam się z tym ósmym rozdziałem. Po trzech kubkach kawy scenariusz zboczył z toru.
Tak oto specjalnie dla was, powstała krótka scenka. Przedstawiam parodię "Titanic i Zwiadowcy".
Will i Gilan stoją na dziobie statku. Will rozkłada szeroko ręce niczym zwycięzca po bitwie.
- Gilan! I'm flying!
Wtedy w statek uderza mocniejsza fala. Will traci równowagę i wypada za burtę. Chlup, do wody.
Gilan patrzy za nim, mruga kilka razy i mówi:
- No. I poleciał.
Wtedy z kajuty wybiega Horacey.
- Will! Come back! Come back!
Halt naprawdę się zastanawia czy samemu nie wyskoczyć i czy nie dopłynąć do Redmont wpław.
Tymczasem w innej kajucie Erak leży na łóżku i mówi do Sevengala:
- Namaluj mnie jak jedną ze swoich francuskich dziewczyn.
Sevengal przełyka nerwowo ślinę.
- Ale szefie. Ja nie wiem czy na to kodeks pozwala.
Crowley zagląda przez drzwi.
- Ja chcę zobaczyć efekt końcowy.
Halt krzyczy z pokładu:
- CROWLEY!
Tak. Chyba przerzucę się na herbatę.
Chapter 9: Rozdział 9
Chapter Text
W ostatnich dniach zrobiło się chłodniej. Śnieg sypał prawie że nieprzerwanie, tworząc grube, białe dywany.
Will kręcił się po dziedzińcu. Było już po śniadaniu, ale jemu nie spieszyło się do pracy. Po śmierci Aksela do niczego nie było mu spieszno. Zupełnie jakby odciął się od idącego naprzód świata.
Mróz szczypał go w policzki. Chłód skuwał powietrze tak mocno, że nawet oddech stawał się widoczny. Z rękami w kieszeni szedł powoli przed siebie.
Biała tunika przyklejała się do pleców, wilgotna od potu. Grube, sztywne od mrozu spodnie trzeszczały przy każdym kroku. Skórzany pas wbijał się nieprzyjemnie w brzuch. Tak jakby on sam chciał Willowi przypomnieć, że jest tu uwięziony. Lichy, podziurawiony płaszcz już dawno przestał dawać jakąkolwiek ochronę. A skórzane buty, nieszczelne i wilgotne w środku, sprawiały, że każdy krok to była męka.
Stanął przy studni. Spojrzał na nią przelotnie. Westchnął i sięgnął po puste wiaderko. Uszedł kilka kroków stukając drewnianym kubłem o kolano.
– Ej, bękart!
Will przymknął powieki. Znowu. Jakby było im mało. Nie zwracając uwagi na zaczepny tekst Mikkela szedł dalej przed siebie. Wtedy drogę zaszedł mu Kori. Stanął naprzeciwko niego blokując przejście.
– Nie wiesz, że to niegrzecznie nie odpowiadać? – zapytał uśmiechając się złośliwie.
– Czego chcecie? - warknął Will, a ręce odruchowo zacisnęły mu się w pięści.
– Chcieliśmy ci dotrzymać towarzystwa – z głosu Mikkela wręcz wylewał się sarkazm – Podobno po śmierci tego starucha jesteś strasznie samotny – oparł ręce na biodrach, dumny z siebie.
Ręka, która trzymała wiadro zacisnęła się mocniej na uchwycie. Oddech przyspieszył.
– Nie Aksel. Z niego nie mają prawa się śmiać.
– Taka smutna historia - pokręcił głową Kori w udawanym współczuciu - Kto cię teraz będzie trzymał za rączkę i opowiadał bajki na dobranoc?
– Zamknij się – wycedził przez zęby Will.
– Co ty powiedziałeś? – oczy Koriego aż rozszerzyły się z gniewu.
Will miał już dość. Dość bycia poniżanym. Dość szyderstw. Dość bezbronnego milczenia. Zacisnął szczękę tak mocno, że aż bolało. W końcu wziął oddech i powtórzył powoli, kładąc nacisk na każde słowo:
– Powiedziałem żebyś się zamknął.
Kori i Mikkel wymienili spojrzenia. Najpierw zdziwione. Później wściekłe.
– Tobie się coś chyba pomyliło gnojku – ostry ton głosu Mikkela przeciął powietrze. Chłopak ruszył w stronę Willa, ale zatrzymał się w pół kroku, widząc, że Kori przejmuje inicjatywę.
– Co? Po śmierci tego starego głupca zrobiłeś się odważniejszy, hę?!
– Nie nazywaj go tak – krew mu aż pulsowała w skroniach – Nie pozwolę żeby tak o nim mówili.
Kori już podszedł bliżej. Twarz przybrała kolor purpury. Ręce aż go świerzbiły do ataku. Ale chciał to przeciągnąć i zadać maksimum bólu.
– Tu cię boli – syknął triumfalnie
Mikkel od razu podłapał i uśmiechnął się szeroko.
– Ooo…nasz mały, niedoszły zwiadowca nie chce by ktoś obrażał jego przyjaciela.
Kori pochylił się nad niższym Willem.
– Dobrze, że umarł – każde słowo wypluwał z siebie jadowicie – Jednego zgrzybiałego starucha mniej.
– Przestań… – szepnął Will, a rwany oddech sprawił, że głos mu pękł.
Mikkel przybrał nonszalancką pozę. Odezwał się powoli, tak, żeby każde raniące słowo dotarło do świadomości Willa.
– Ten staruch dawno powinien był gryźć ziemię. I tak długo wytrzymał.
Will odwrócił głowę i zmierzył go spojrzeniem. Nerwy sprawiły, że całe jego drobne ciało się trzęsło. Wiadro drżało pod wpływem ucisku. Już miał coś odpowiedzieć, ale wtedy zdanie Koriego wbiło się w niego jak nóż.
– Trup na nogach w końcu jest na swoim miejscu.
Will spojrzał na niego zimno. Na dłoni pojawił się już czerwony ślad, który zostawił uchwyt wiaderka. Oczy chłopaka mówiły jedno – “Nawet tego nie kończ”.
Ale Kori tylko uśmiechnął się szeroko, delektując się bólem Willa.
– Na dnie morza.
Zapadła cisza. Przynajmniej dla Willa. Nie słyszał szyderczych śmiechów dwóch starszych chłopaków. Nie słyszał uderzeń młotów, siekier rozłupujących drewno. Tylko te ostatnie słowa Koriego odbijały się echem w jego głowie i rozrywały go od środka.
Przez chwilę miał wrażenie, że cała siła go opuściła. Ale wtedy coś w nim pękło. Zacisnął usta w cienką linię. Zrobił mały krok do tyłu.
Jego gnębiciele byli pewni, że chłopak się wycofuje, co jeszcze bardziej ich rozbawiło. Kori już szydził:
– Co? Jednak nie jesteś taki si…
ŁUP.
Urwał w połowie. Wiadro z hukiem uderzyło go w policzek. Pogłos pękającego drewna rozszedł się w studni.
Will zamarł, stojąc dalej w rozkroku i z drżącą ręką wciąż wyciągniętą przed siebie. To był impuls. I choć spodziewał się konsekwencji, nie żałował.
Mikkel zastygł z szeroko otwartymi ustami.
Kori pod wpływem uderzenia odchylił się w bok. Potrzebował chwili, by zrozumieć, co się stało. Przyłożył dłoń do policzka. Poczuł ciepłą krew wypływającą z rozciętej skóry. Odwrócił głowę powoli. W jego oczach malowała się dzika furia. Wyszeptał tylko dwa słowa:
– Zabiję cię.
***
Will upuścił wiaderko na ziemię i pośpiesznie się cofnął. Jednak Mikkel go przytrzymał:
– Nie tak prędko łajzo – wymruczał groźnie.
Will próbował się wyszarpać, ale jego próby spełzły na niczym. Kori ruszył na niego. Już nie czekał. Nie przeciągał. Uniósł pięść i z całej siły uderzył Willa w policzek. Kolejny cios w skroń. Okładał go jak popadło. Will poczuł w ustach metaliczny smak krwi. Łzy napłynęły do oczu.
Skulił się, ale Mikkel natychmiast postawił go do pionu, by jego kumpel mógł dokończyć robotę.
– On mnie naprawdę zabije – pomyślał gorączkowo Will.
– I co?! – ryknął Kori – Gdzie ta twoja odwaga?!
Will zacisnął mocno powieki. Głupi odruch, który miał sprawić, że nie będzie bolało aż tak bardzo. Ale Kori wpadł w szał. Krzyczał na całe gardło:
– Jesteś zwykłym śmieciem! A śmieci powinno się wyrzucać!
Wściekły dosłownie wyszarpał Willa z rąk trzymającego go Mikkela. Z całej siły rzucił chłopakiem o ziemię tuż przy studni.
Mimo grubej warstwy śniegu Will upadek wyrwał Willowi powietrze z płuc. Przeszywający ból rozszedł się po całym ciele.
Kori już się nad nim pochylił gotowy kontynuować. Ale wtedy młody zwiadowca resztką sił przetoczył się na bok. Pięść koriego uderzyła w pustkę. Chłopak zachwiał się i poleciał do przodu. Pech czy sprawiedliwość losu? Z impetem uderzył głową w podstawę studni obłożoną kamieniami.
Tępy huk.
I cisza.
Tylko szum wiatru.
Will patrzył w szoku na bezwładne ciało leżące przed sobą. Ramiona mu drżały kiedy podbierał się rękami by wstać.
Mikkel ruszył do przodu.
– Kori? – zawołał niepewnie.
Każdy krok stawiał powoli. W jednej chwili zatrzymał się jak wryty. Krew. Zdążyła już zabarwić śnieg na czerwono.
Mikkel natychmiast uklęknął przy koledze.
– Hej, Kori, słyszysz mnie? – jego głos załamał się na ostatnim słowie.
Trzęsącą się ręką poruszył ciałem chłopaka, ale nie dostał odpowiedzi.
– Do cholery! – szepnął do siebie – Pomocy! Potrzebna pomoc!
Zrobiło się zamieszanie. Słychać było kroki nadciągających strażników.
Willowi serce biło jak oszalałe.
– To nie moja wina – uspokajał sam siebie.
Ale w głębi siebie czuł, że i tak to on za to odpowie.
***
Strażnicy nadbiegli na czele z Egonem. Pośród tłumu znaleźli się również Isac i Halldor zwabieni krzykiem Mikkela.
Isac spojrzał najpierw na przestraszonego Willa, potem na bladego Mikkela, a na końcu skierował wzrok na nieprzytomnego Koriego.
– Co ty mu, do cholery zrobiłeś?
Will aż się skulił.
– To…nie ja – oddech mu się rwał – On sam…
– Sam postanowił rozwalić sobie głowę o studnię?! – zagrzmiał Halldor.
Strażnik w tym czasie podszedł do leżącego chłopaka.
– Nie wyczuwam pulsu – mruknął cicho.
Halldor poczuł uścisk w żołądku.
– Jak to nie wyczuwasz pulsu? – podszedł do brata i odpychając strażnika sam przyłożył ucho do ust nieprzytomnego.
Nie usłyszał nic.
– Kori… – jego głos nagle złagodniał, wręcz drżał – No… Nie wygłupiaj się. Nie rób mi tego.
Will w panice rozejrzał się po pozostałych. Isac zaciskał pięści tak mocno, że aż paznokcie wbijały się w skórę. Mikkel pierwszy raz miał łzy w oczach. Egon patrzył morderczym wzrokiem. A Halldor dalej trwał przy bracie, kładąc sobie jego głowę na kolanach i szepcząc coś, co słyszał tylko on.
– Zabiłem go? – myślał Will – Nie… Niemożliwe… Ja się tylko… Ja się tylko uchyliłem.
Z potoku rwących myśli wyrwał go lodowaty głos Isaca.
– To twoja wina – oznajmił wbijając w niego spojrzenie.
– Nie! – bronił się Will – Zaatakował mnie. Ja się tylko broniłem.
– Nie kłam! – wtrącił Mikkel, a w jego oczach błyszczały łzy – To ty się na niego rzuciłeś! Gdyby nie ty, żyłby dalej.
Will, który już był na granicy histerii, rozglądał się, szukając ratunku.
– Nic mu nie zrobiłem! – prawie piszczał – Nawet go nie dotknąłem… Przysięgam!
– Dość! – głos Egona był niczym trzaśnięcie biczem.
Podszedł do chłopaka wolnym krokiem i pochylił się nad nim. Kiedy się znowu odezwał, jego głos był niebezpiecznie niski.
– Zabiłeś innego niewolnika.
Will próbował jeszcze raz zaprzeczyć, obronić się jakoś, ale w oczach dowódcy zobaczył jasny komunikat.
Egon wyprostował się i rzucił do strażników:
– Przygotujcie mi bat. Ale ten specjalny. Z metalowymi końcówkami.
Will poczuł jak serce tłucze mu się w piersi. W gardle zaschło, a w płucach zabrakło powietrza.
Egon dodał:
– I podgrzejcie go w ogniu.
– Nie… – wyszeptał Will – Proszę…
Egon spojrzał na niego ponownie.
– Zaraz zobaczysz, że za większe przewinienia są większe konsekwencje.
***
Strażnik wrócił na dziedziniec dzierżąc w dłoni bat. Metalowe końcówki rozżarzone do czerwoności były jak żar wyjęty prosto z pieca. Will czuł się niczym bydło, które zaraz miało zostać napiętnowane.
Odruchowo próbował się cofnąć, jednak stalowa ręka Egona przytrzymała go w miejscu.
– Proszę. Nie róbcie tego – młodzieniec nawet nie próbował powstrzymywać łez, które uparcie spływały po wychudzonych policzkach.
Dowódca w odpowiedzi tylko prychnął.
Isac i Mikkel zaoferowali się, że osobiście będą trzymać Willa podczas wymierzania kary. Ściągnęli z niego płaszcz i tunikę. Złapali za ręce, rozciągając je boleśnie.
Egon stanął nad chłopakiem z batem w dłoni. Will czuł ciepło bijące od narzędzia tortur.
– Ja nic nie zrobiłem – wyszeptał rozpaczliwie bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
Dowódca uniósł dłoń.
Will wciągnął powietrze.
Dookoła wszystko zamilkło. Nawet wiatr przestał wiać.
Ręka opadła.
Pewna. Nieubłagana, niosąca ból.
Ciszę przerwał rozdzierający wrzask Willa.
Chłopak zawył przeciągle, a dźwięk ten przypominał bardziej ryk rannego zwierzęcia niż ludzki głos.
Bat spadał na jego plecy raz za razem. Trzaśnięcia i krzyki niosły się po całym Podwórzu Niewolników łącząc się w przeraźliwą symfonię.
Inni niewolnicy aż przerwali swoją pracę. Część z nich zamknęła oczy, wzdrygając się. Niektórzy zacisnęli dłonie w pięści, wyobrażając sobie skalę bólu. Nawet Arlik, twardy strażnik, odwrócił wzrok.
Po dziesięciu uderzeniach, które zdawały się trwać w nieskończoność, Egon w końcu odłożył bat. Ale to wcale nie zatrzymało bólu, który pulsował w ciele młodzieńca.
Isac i Mikkel dosłownie rzucili Willa do przodu, a chłopiec pozbawiony sił padł na kolana.
Oddychał płytko i chrapliwie. Cały drżał. Pot spływał mu po twarzy, mieszając się z krwią, która wypływała z ran zadanych przez Koriego.
Egon splunął tylko na śnieg i odszedł bez słowa.
Arlik zawołał do reszty, próbując opanować własny głos:
– Przedstawienie skończone. Wracać do pracy.
Wszyscy rozeszli się, zostawiając Willa samego. Zupełnie jakby przed chwilą nie rozgrywał się tutaj żaden koszmar.
Jednak Isac przed odejściem nachylił się do niego i wyszeptał złowieszczo:
– Nie myśl sobie, że to koniec.
Will uniósł na niego przerażone spojrzenie. Wiedział, że Isac mówi poważnie. Kara dopiero się zaczyna.
– Przyjdziemy po ciebie w nocy.
***
Gdy nadeszła noc, Will leżał niespokojnie na swoim posłaniu. Czekał. Palce nerwowo skubały skórę przy paznokciach. Oczy szukały zagrożenia czyhającego w ciemności.
Słyszał każde skrzypienie deski w starej szopie. Słyszał jak wiatr wdziera się przez szczeliny.
W końcu usłyszał także kroki. Szybkie, ale ciche.
– Nadchodzą – pomyślał ze zgrozą. Jego serce zabiło szybciej – A nikt mi tu nie pomoże.
Przymknął powieki. Wtedy mocna dłoń złapała go za ramię. Isac.
– Wstawaj.
Will się nie poruszył. Ręka gnębiciela zacisnęła się mocniej.
– Wstawaj, albo wyprowadzę cię siłą.
Młody zwiadowca podniósł się powoli na drżących nogach. Dostrzegł pogrążone w mroku sylwetki Mikkela i Halldora.
Wyprowadzili go na zewnątrz. Will spodziewał się, że zaprowadzą go za szopę i dokończą dzieło Egona. Jednak oni wyprowadzili go za ogrodzenie Podwórza Niewolników.
Szli przez ciemny las, a każdy kolejny krok wydrążał coraz większą dziurę w żołądku biednego chłopaka. Śnieg skrzypiał pod ich nogami. Sowy pohukiwały gdzieś w oddali.
Szli dalej, kiedy Will usłyszał szum fal. Najpierw odległy, potem coraz bardziej wyraźny. I coraz bardziej chciało mu się płakać. Isac brutalnie ciągnął go za sobą, a Mikkel pilnował, by nie zwalniał.
Dotarli na plażę. Światło księżyca padało na taflę morza. Piękny widok, zupełnie niepasujący do wydarzeń, które miały się tu zaraz rozegrać.
Will przełknął ślinę.
Już wiedział do czego to zmierza.
– Nie... – myślał rozpaczliwe – Oni… mnie zabiją...
Isac szarpnął go w stronę wody.
– Nie! – głos Willa się załamał – Nie róbcie tego. Błagam!
Wtedy Halldor popchnął go brutalnie w plecy. Will zasyczał z bólu – świeże rany zapiekły przeszywająco.
– Możesz sobie błagać. I tak cię nikt nie usłyszy.
Przywódca grupy dosłownie ciągnął chłopaka, aż znaleźli się głębiej w wodzie.
Isac trzymał go mocno za ramię, a pozostała dwójka stała obok. Nawet w świetle księżyca, Will widział nienawiść, malującą się w ich oczach.
Trząsł się z zimna i ze strachu. Rozum kazał mu uciekać, ale żelazny uścisk na jego ramieniu skutecznie go unieruchomił.
– Zabiłeś mojego brata – warknął Halldor.
Will szybko pokiwał głową.
– Mówiłem wam już. Nic mu nie zrobiłem. To był wypadek!
Rozbiegany wzrok skakał z jednego oprawcy na drugiego.
– Mikkel. Przecież widziałeś co się stało!
Mikkel wykrzywił wargi z pogardą. Wycedził krótko:
– To tylko i wyłącznie twoja wina.
Will poczuł jak lodowaty dreszcz przeszył mu plecy. Słyszał bicie własnego serca. Wiedział, że nie ma ratunku.
I wtedy Isac złapał go za drugie ramię. Will zdążył tylko nabrać tchu i zacisnąć powieki, gdy starszy chłopak wepchnął go pod wodę.
Lodowata woda wbijała się w ciało niczym tysiące małych ostrzy. Sól morska niemiłosiernie piekła świeże rany.
W końcu otworzył oczy. Ciemność. Nie widział nic. Tylko wszechogarniająca ciemność. Pułapka bez wyjścia. Nie miał pojęcia ile czasu był pod wodą. Czas przestał mieć znaczenie.
W końcu powietrze w płucach się skończyło. Ale trzymające go ręce nie ustąpiły ani na chwilę. Zaczął się dusić. Oczy rozszerzyły się w panice. Już nawet nie czuł bólu w plecach. Teraz czuł jedynie swoje płuca – błagające o powietrze, którego nie było. Mijały kolejne sekundy.
Machał rozpaczliwie rękami. Próbował odepchnąć dłonie Isaca. Umysł wariował. Już nawet nie miał pojęcia gdzie jest góra, a gdzie dół. Wszystko zlewało się w całość. Morze zdawało się go pochłaniać. W głowie pojawiały się wspomnienia. Halt. Gilan. Domek w lesie. Wyrwij. A teraz była tylko ciemność.
W ostatnim, desperackim odruchu zaczerpnął powietrza. Do gardła wlała się woda. Zimna, słona woda. Płuca paliły żywym ogniem. A on coraz bardziej tracił siły. Na granicy świadomości, usta poruszyły się w niemym błaganiu. Padło tylko jedno słowo.
Halt.
***
Szarpnięcia ustały, a ręce jeszcze przed chwilą odpychające swojego prześladowcę opadły. Włosy Willa unosiły się w morskiej toni, rozbierając się na wszystkie strony. Zrobiło się ciszej. Na powierzchni słychać było tylko uspokajający szum fal, tak jakby morze udawało, że nic się nie stało. Księżyc i gwiazdy świeciły nieprzerwanie, obojętne na ludzkie dramaty. Życie toczyło się dalej. Tylko pod wodą, jedno życie gasło.
Wtedy dłoń Isaca zacisnęła się na kołnierzu Willa. Jednym szarpnięciem wyrwał chłopaka na powierzchnię.
Ciszę przerwał dźwięk chrapliwego, ciężkiego oddechu i panicznego kaszlu. Will złapał się za gardło, a z ust wylała się słona woda. Chłopak desperacko brał każdy oddech, rzężąc przy tym głośno. Łykał drogocenne powietrze, bojąc się, że zaraz znowu go zabraknie. Głębokie oddechy wstrząsały całym jego ciałem.
Isac i jego banda patrzyli na to bez cienia współczucia.
Kiedy oddech Willa się wyrównał, chłopak uniósł niepewny wzrok na swoich dręczycieli. Czy to była pierwsza runda? Czy teraz to dokończą?
Isac jakby czytając mu w myślach podszedł brodząc w wodzie.
Jego głos był zimny i stanowczy:
– To byłoby zbyt proste. I zbyt litościwe.
Will skulił się mimowolnie, jakby chciał zniknąć.
– A tak... zdechniesz w cierpieniu.
Chapter 10: Rozdział 10
Chapter Text
Mosiężne drzwi do wielkiej sali otworzyły się ciężko. Za Thornem weszła cała drużyna z Araluen.
Rozmowy w sali natychmiast ucichły. Wojownicy przyglądali się z różnym nastawieniem. Jedni patrzyli z zaciekawieniem wymalowanym na twarzy, inni z niepewnością, a jeszcze inni z wrogością w oczach.
Ich kroki odbijały się od kamiennych ścian. Halt, Crowley i Gilan odziani w swoje zwiadowcze płaszcze mieli skupiony wzrok. Sir Rodney trzymał napiętą dłoń blisko miecza w gotowości. Horacey rozglądał się dookoła, jakby pierwszy raz widział wnętrze budynku.
Cała piątka stanęła blisko siebie na środku pomieszczenia. Thorn wystąpił naprzód.
– Oberjarlu, poselstwo przybyło.
Erak siedział na drewnianym masywnym krześle, umiejscowionym w centrum. Nie był spięty. Domyślał się czego będzie dotyczyć wizyta. Był wręcz ciekawy. Co będą chcieli mu zaproponować? Złoto? Tytuły?
Siedział opierając palce na ustach. Przyglądał się gościom, a w oczach malowało się zaintrygowanie.
Crowley rzucił mu badawcze spojrzenie. Pierwszy raz miał okazję zobaczyć władcę Skandi. Włosy w kolorze ciemnego blondu spięte w niski kucyk. Strój typowy dla wikinga z wełnianą kamizelką i ciężkim skórzanym pasem. Przenikliwe nieznające strachu spojrzenie.
– Wygląda jak ktoś, kto podejmuje rozsądne decyzje - stwierdził w duchu rudowłosy zwiadowca i pozwolił sobie mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
Erak milczał. Chciał aby pierwszy krok zrobili przybyli. Drużyna również milczała - sądzili, że Erak jako władca powinien przejąć inicjatywę.
Cisza się przedłużała. Ktoś westchnął. Ktoś inny kaszlnął. Strażnik stojący obok Eraka podrapał się po głowie.
Zwiadowcy czekali. Erak czekał., opierając się wygodniej na swoim krześle.
Horacey zaczął przestępować z nogi na nogę. Spojrzał na sir Rodneya i na zwiadowców. Podczas, gdy jego starsi towarzysze byli cierpliwi, jego dusiła ta przedłużająca się cisza.
W końcu palnął:
– My z Araluen.
Erak uśmiechnął się lekko, a w jego oczach pojawił się błysk rozbawienia.
– Doprawdy? – zapytał powoli.
Gilan pacnął się ręką w czoło. Sir Rodney spojrzał na swojego ucznia spod byka. Crowley westchnął głęboko. Halt nie odrywał spojrzenia od władcy Skandi. Horacey nie rozumiał o co chodzi.
– No co? – bąknął – Przecież stamtąd przybywamy.
– Horacey – warknął Crowley ostrzegawczo.
Erak zaśmiał się w głos.
– Cóż chłopcze, może nie jestem już tak młody jak ty, ale uwierz mi – widzę flagi na statku.
Młody rycerz się zarumienił. Spojrzał na podłogę jakby stała się nagle bardzo interesująca i wymamrotał coś niezrozumiale. Gilan odwrócił głowę, by ukryć uśmiech.
Crowley wyszedł na przód, postanawiając przejąć inicjatywę. Rozłożył ręce w geście pojednania.
– Oberjarlu Eraku. Jak już wiesz – tu rzucił wymowne spojrzenie na młodego rycerza – przybywamy z Araluen. Ja nazywam się Crowley Meartin i jestem komendantem Korpusu Królewskich Zwiadowców.
Erak skinął mu głową, dając zarazem znak by kontynuował.
– Razem ze mną są inni zwiadowcy – Halt i Gilan, a także rycerze naszego króla – Sir Rodney oraz… – cmoknął – Horacey, który nie wie kiedy siedzieć cicho.
– Hej! – próbował zaprotestować chłopiec, ale Gilan szybko trącił go łokciem.
Erak skrzyżował ramiona na piersi, pochylając się do przodu.
– Miło mi was gościć. Domyślam się nawet po co… a raczej po kogo przybyliście.
Wstał ze swojego tronu. Promienie słoneczne delikatnie padały na jego twarz. Zrobił kilka kroków, skracając dystans z komendantem.
Strażnik w gotowości uniósł topór, ale Erak tylko machnął ręką.
Crowley nie cofnął się. Mówił dalej:
– Chcemy zaproponować pewnego rodzaju wymianę.
Oberjarl spojrzał na niego ciekawie, unosząc brwi.
– Wymianę? – powtórzył za zawiadowcą.
Halt prychnął w duchu.
– Dlaczego niektórzy muszą odpowiadać pytaniem na pytanie?
Crowley nieśpiesznie skinął głową.
– Masz wśród swoich niewolników dwie osoby, na których nam zależy.
– Masz na myśli tę dziewczynę i chłopca, których zabraliśmy po wojnie z Morgarathem?
Haltowi serce zabiło szybciej. Dłonie odruchowo zacisnęły się w pięści.
– Żyją? – wyrwało się Gilanowi, jakby czytał w myślach swojego byłego mentora.
Erak spojrzał na niego nieodgadnionym wzrokiem, jednak nie odpowiedział na to pytanie.
– Nie mamy w zwyczaju oddawać niewolników. Co takiego niby moglibyście mi za nich zaproponować?
Crowley splótł ręce na plecach i powolnym krokiem podszedł jeszcze bliżej. Choć w środku był cały spięty, jego głos brzmiał spokojnie i pewnie zarazem.
– Chcemy zaproponować wam rozejm.
Po sali przeszedł szmer zdziwienia.
– Król Ducan chce zaproponować sojusz?
– Z nami?
– Przecież jesteśmy wrogami od dawna.
Pełne szoku szepty nakładały się jeden na drugi, tworząc niezrozumiały bełkot. Wystarczyło jedno spojrzenie Eraka, by wszyscy się uciszyli.
Oberjarl podrapał się po brodzie, uważnie przyglądając się Crowleyowi.
– A na czym ten sojusz miałby polegać? – zapytał podejrzliwie.
Zwiadowca wyprostował się natychmiast.
– Twoi ludzie są wspaniałymi wojownikami…
Na te słowa Skandianie siedzący w sali przytaknęli z aprobatą.
– Się wie – powiedział jeden z nich niskim głosem, a reszta zawtórowała mu śmiechem.
Ktoś klepnął kumpla w plecy. Ktoś inny głośno odłożył kufel na stół, jakby tym gestem potwierdzał słowa towarzysza.
Erak pozwolił im się chwilę nacieszyć, po czym uniósł dłoń, a cała sala zamilkła.
– Hm… – pomyślał Rodney z przekąsem – Może i barbarzyńcy. Ale przynajmniej mają poczucie humoru – wąs mu lekko drgnął.
Po uspokojeniu swoich ludzi, Erak machnął ręką, jakby chciał powiedzieć “Kontynuuj”.
– Ale zawsze posługuje się walką na bliski dystans.
Oberjarl spojrzał chłodno.
– I? Jak dotąd, to zawsze działało.
– Ale nie znaczy, że zawsze będzie działać – wyjaśnił komendant spokojnie, patrząc w oczy władcy Skandi.
Thorn prychnął wpół zirytowany, wpół rozbawiony:
– Topór zawsze będzie działać.
Towarzystwo przytaknęło mu ochoczo, uderzając kuflami o drewniane stoły.
Halt zacisnął mocno szczękę. Rodney przygryzł wargę. Gilan spojrzał nerwowo na Crowleya.
– To nasza jedyna szansa – pomyślał rozpaczliwie.
Choć dłonie Crowleya pociły się z nerwów, komendant był opanowany, jakby kontrolował sytuację.
– Niemniej warto poszerzyć swoje umiejętności. Nigdy nie wiadomo czy nie przyda wam się atak na większy dystans – uśmiechnął się lekko – Wrogowie lubią zaskakiwać.
W oczach Eraka pojawiła się iskra zaintrygowania. Przechylił lekko głowę w bok.
– Mów dalej.
Zwiadowca spojrzał mu prosto w oczy.
– Chcemy zaoferować wam naukę łucznictwa. Król jest gotów wysłać paru najlepszych łuczników, by poprowadzili szkolenie.
– Ha! – zaśmiał się na głos Svengal, doradca i zarazem bliski przyjaciel Eraka – Skandianin z łukiem w ręce. To dopiero dobre!
Cała sala wybuchnęła śmiechem. Rechot niósł się po całym wnętrzu. Thorn pokręcił głową z rozbawieniem. Borsa zgiął się wpół, jakby właśnie usłyszał najlepszy żart. Niektórzy nawet ocierali kąciki oczu z łez.
Horacey spięty do granic, zaczął się śmiać nerwowo razem z nimi. Ale po morderczym spojrzeniu Gilana przestał.
Sir Rodney cmoknął z dezaprobatą. Crowley spojrzał ukradkiem na Halta, który zgrzytał zębami ze złości.
Erak milczał. Nie śmiał się, nie szydził. Myślał nad tym co właśnie usłyszał.
Kiedy w końcu się odezwał, jego głos był niski, stanowczy, ale także z nutą lekkości.
– Ty się Svengal tak nie śmiej. Bo osobiście dopilnuję żebyś jako pierwszy paradował z łukiem po Hallasholm.
Mina Svengala zrzedła. Popatrzył na swojego przyjaciela z czymś w rodzaju niedowierzania i zgrozy zarazem.
Erak tylko uśmiechnął się beztrosko, niewzruszony reakcją kumpla. Nawet na niego nie patrzył.
Reszta natychmiast się uciszyła – nikt nie chciał być następny.
Cała drużyna z Araluen wstrzymała oddech.
– To znaczy… – zapytał niepewnie Crowley – Że się zgadzasz?
Erak oparł dłonie na biodrach. Zmarszczył brwi, przez co jego oczy wydawały się jeszcze mroczniejsze. Ale po chwili kącik jego ust podniósł się minimalnie.
Nie powiedział nic. Odwrócił się tylko do Borsy i szepnął mu coś na ucho.
Skandianin pośpiesznie opuścił salę, zostawiając gości w niepewnym oczekiwaniu.
Po kilku minutach, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, wrócił. Drzwi otworzyły się ponownie. A za nim wszedł ktoś jeszcze.
– Horacey! – w tym jednym słowie było zawarte wszystko – niedowierzanie, ulga, radość, miesiące oczekiwań.
Młody rycerz odwrócił się natychmiast. Znał ten głos, aż za dobrze.
– Evalin! – zawołał radośnie.
Księżniczka podbiegła do przyjaciela, wpadając mu w ramiona. Po policzkach spłynęły jej łzy, a słowa plątały się bez ładu.
– Jesteście… Tyle czasu czekałam… A wy… wreszcie jesteście…
Crowley wreszcie odetchnął z ulgą. Gilan uśmiechnął się ciepło. Nawet w kącikach ust Halta zatańczył uśmiech. Sir Rodney odwrócił się, jakby nagle zaintrygowała go ściana obok. Wszystko po to, by ukryć wzruszenie.
A po sali pełnej twardych, niezłomnych wojowników, szkolonych by zabijać, przeszedł zgodny szmer:
– Aww…
Erak uśmiechnął się na widok tej sceny. Tak, był władcą Skandi. Brał jeńców i zamienił ich w niewolników. Ale to nie znaczyło, że nie miał serca.
Evalin oderwała się wreszcie od uścisku i spojrzała po pozostałych. W jej oczach błyszczały łzy, ale malowała się też ulga.
– Teraz już wszystko będzie dobrze – przeszło jej przez głowę.
Gilan podszedł i objął ją ramieniem. Crowley i Halt skinęli jej głowami. Horacey szczerzył zęby w uśmiechu. A sir Rodney dalej podziwiał ścianę.
Erak przemówił donośnym głosem, zwracając na siebie uwagę.
– Niech zatem będzie. Niniejszym zgadzam się na warunki rozejmu króla Ducana i przyjmuję propozycję.
Skandianie zawiwatowali. Kufle zostały wzniesione w toaście za nowych sojuszników. Dla nich słowo oberjarla było prawem, więc szanowali każdą jego decyzję. Wiedzieli, że nie podejmuje ich pochopnie.
Gilan i Horacey przybili piątkę. Z oczu Evalin popłynęły kolejne łzy ulgi. Rodney wyprostował się dumnie, odrywając w końcu wzrok od kamiennej fasady.
Crowley uśmiechnął się szeroko, odprężając się wyraźnie. Halt rozluźnił ramiona, które od miesięcy dźwigały niewidzialny ciężar.
Ale zaraz. Przecież to nie wszystko.
– A chłopiec? – zapytał, starając się ukryć drżenie w głosie.
Gilan natychmiast się wyprostował.
– Gdzie Will? – zapytał, błądząc wzrokiem po komnacie, jakby jego przyjaciel się gdzieś schował.
Erak westchnął. Przez głowę Horaceya przeszły najczarniejsze myśli. Jego ręka zacisnęła się mocno.
– Niestety jest w innej wiosce.
Choć nigdy by się do tego nie przyznał, Halt odetchnął cicho z ulgą. On też pomyślał o najgorszym.
– Wyruszymy po niego rano – dodał oberjarl.
– Wolałbym już teraz – wtrącił stanowczo ponury zwiadowca.
Erak powoli skierował na niego wzrok, unosząc brew. Crowley od razu wkroczył:
– To dla nas ważne. Jest jednym z nas.
Erak przetarł twarz dłonią.
– Rozumiem wasze zniecierpliwienie, ale dziś w nocy ma być potężna zamieć.
– Moglibyśmy zatrzymać się gdzieś po drodze – zaproponował Gilan, bez chwili namysłu – Zawsze rano będziemy już bliżej.
Horacey wlepił oczy w rosłego Skandianina, energicznie kiwając głową do słów przyjaciela.
Erak przyjrzał im się uważnie, podpierając brodę. Następnie skierował wzrok prosto na Halta.
Nie znał go. Nic o nim nie wiedział. Na pierwszy rzut oka ponury człowiek. Sylwetka prosta, pewna siebie. Spojrzenie ostrzejsze niż nóż. I domyślał się, że jego język jest taki sam.
Jednak. w jego zmęczonych oczach zobaczył upór. I tęsknotę.
– Cholera. Dlaczego tak mnie to dotyka? Pierwszy raz go na oczy widzę – pogładził brodę – A jednak… nie potrafię pozostać obojętny.
Westchnął przeciągle i pokręcił głową jakby niedowierzając w to, co za chwilę powie.
– Dobrze. Każę przygotować wszystko. Wyruszymy za godzinę.
Goście z Araluen nie kryli entuzjazmu – westchnienia pełne ulgi i brawa przetoczyły się po sali. Skandianom udzieliła się ta radość. Uśmiechali się do siebie tak, jakby Aralueńczycy nigdy nie byli ich wrogami.
Erak dodał szybko, unosząc ręce by zwrócić na siebie uwagę.
– Ale kiedy śnieżyca uderzy, rozbijemy obóz. Chociażbyście mieli mnie kląć.
Gilan spojrzał z satysfakcją na Crowleya. Ten odwzajemnił uśmiech, a jego oczy zdawały się mówić “I co? Stary lis jeszcze coś potrafi”.
Halt wyglądał na niewzruszonego. Ale w środku, tam gdzie nikt nie widział, sam miał ochotę krzyczeć z radości.
– Już niedługo Will. Wytrzymaj chłopcze.
Chapter 11: Rozdział 11
Chapter Text
– Już niedługo Will. Wytrzymaj chłopcze – Halt powtarzał te słowa jak mantrę, kiedy szykowali się do drogi.
***
– Nie wytrzymam tu dłużej.
Will siedział tam, gdzie zawsze – pod drzewem. Cień, który zawsze chronił go od spojrzeń pozostałych, zdawał się go teraz przytłaczać.
Obok niego stało nietknięte śniadanie i pusty kubek po herbacie. Chłopak nie jadł nic od wczorajszego wieczora, ponieważ każdy kęs palił go w bolącym gardle.
Minęły już dwa dni od incydentu na plaży. Dwa długie dni, podczas których wszystko się pogorszyło. Rany po bacie sączyły się ropą i krwią na przemian. Pojawił się kaszel – ciężki i rozdzierający. Taki sam jak u Aksela tuż przed śmiercią. Zimne poty. Gorączka. Ból gardła, który palił żywym ogniem.
Will wiedział aż za dobrze, co to oznacza – dłużej nie wytrzyma.
Chuchnął w zziębnięte dłonie, próbując je jakoś ogrzać. Tak. Teraz już rozumiał, co Isac miał na myśli.
– A tak… Zdechniesz w cierpieniu.
Zdecydowanie cierpiał. Każdy oddech zdawał się go rozrywać od środka. Każde kaszlnięcie wstrząsało całym jego ciałem. Przez gorączkę wszystkie jego ruchy były mozolne i ociężałe.
Oparł głowę o pień drzewa. Ból pulsował mu w skroniach. Kolana drżały, powieki opadały.
– Nie chcę tak umierać… – pomyślał smutno.
Tyle miesięcy już przetrwał – przepełnionych bólem, strachem, rozpaczą i tęsknotą. A jednak dał radę. Wciąż się trzymał.
Teraz każdy chrapliwy oddech, każdy dreszcz zdawał się go zbliżać do końca tej drogi.
Pogodził się już ze swoim losem. Nie wróci do domu. Nigdy. Nie usłyszy więcej surowego głosu Halta. Nie zobaczy uśmiechu Gilana. Nie ujrzy ciemnych oczu Wyrwija. To w porządku. To wszystko w porządku.
– Ale nie jako niewolnik.
Strażnik coś krzyknął, ale Will nie zrozumiał. Po tym, jak wszyscy wstali, zorientował się, że wołają ich do pracy.
Podparł się rękami o szorstką korę. Próbował wstać, ale nogi zaprotestowały i opadł ponownie na ziemię. Wziął kilka głębszych oddechów i spróbował ponownie. Chwiejąc się, doszedł w końcu na swoje stanowisko. Uśmiechnął się smutno, patrząc na znajomą studnię.
– Ciekawe kogo dadzą tu za mnie?
Dzień mijał powoli. Każda minuta mijała jak w transie. Po kilku godzinach, Will przetarł czerwone oczy. Wtedy za plecami usłyszał rozmawiających strażników.
– Podobno dziś w nocy ma być silna zamieć.
– Słyszałem. Egon kazał zabezpieczyć teren dodatkowymi płachtami.
– Nie wiem jak ty, ale jak tylko zacznie sypać, ja się chowam.
– Pff. Tylko głupiec by wychodził w taką pogodę.
Will zatrzymał się nagle. Woda w wiaderku chlupnęła. Zmarszczył brwi.
– Burza śnieżna… – powtórzył pod nosem.
Może to był głupi pomysł. Może równałoby się to z samobójstwem. Ale…
Odwrócił się i jak gdyby nigdy nic, odniósł wiaderko. Strażnicy już odeszli, a chłopiec cały czas zastanawiał się nad ich słowami.
– Jeśli śnieg zasłoni widoczność… mógłbym stąd uciec… Nie zauważyliby mnie.
Opuścił wiadro na dół i pociągnął nosem.
– Wystarczy tylko wyjść poza teren. A wtedy już mnie nie złapią.
Atak kaszlu zakołysał całym jego ciałem. Will oparł ręce na zimnej studni.
– Mam wybór – umrzeć tutaj przez chorobę, albo tam, przez śnieg – mruknął do siebie, spoglądając na las otaczający Invik.
Rozejrzał się dookoła. Spojrzał na tych wszystkich ludzi, wykonujących codziennie te same prace. Na ich puste oczy, na pozbawione wyrazu twarze. Wychudzone ciała, na których wisiały podarte ubrania.
Na niewolników takich jak on, którzy nic nie znaczą.
Chłopiec zacisnął pięści.
– Dość! – pomyślał – Jeśli mam odejść, to na własnych zasadach. Nie jako ich własność.
Decyzja zapadła. Dziś w nocy, kiedy tylko zacznie padać śnieg, a strażnicy schowają się w kwaterach – ucieknie.
***
Wieczorem, po kolacji, której i tak nie tknął, Will leżał na swoim zużytym kocu. Po całym dniu powieki opadały mu ciężko, ale z całej siły starał się temu nie poddać.
W szopie panowała cisza, przerywana jedynie cichym chrapaniem i sennymi pomrukami innych niewolników.
Chłopiec co chwila otwierał szerzej oczy, potrząsał głową, przecierał twarz rękoma. Wszystko byleby tylko nie zasnąć.
– Nie mogę. To moja jedyna szansa – szepnął zły na siebie.
Mijały kolejne, długie minuty.
Gorączka mąciła mu w głowie, rozmywając granicę między rzeczywistością a snem.
Will czuł jak ból przechodzi przez całe jego ciało. Klatka piersiowa ściskała się boleśnie, jakby coś gniotło ją od środka. Chciał podnieść dłoń, by wytrzeć pot z rozpalonego czoła, ale nie miał na to siły. Ręka drgnęła lekko i opadła z powrotem na zimną posadzkę. W głowie kotłowała tylko jedna myśl “Nie zaśnij”. Jednak z każdą chwilą myśli zaczęły się rozpraszać, jakby żar pulsujący z jego ciała wypalał każdą z nich.
Przed oczami zaczęły pojawiać się różne obrazy. Most. Skandiański statek. Przerażona twarz Evalin. Studnia. Aksel. Plaża.
Głowa Willa przetaczała się niespokojnie z lewa na prawo. Zupełnie jakby w geście protestu sama chciała wyrzucić z siebie niepożądane wspomnienia.
Dźwięki dookoła ucichły. Słyszał tylko odgłos krwi pulsującej w skroniach.
Z usta chłopca wyrwał się cichy, przeciągły jęk. Wyszeptał jakieś słowa, których sam później nie pamiętał.
Zmęczone ciało w końcu wygrało. Will zamknął oczy tylko na chwilkę. Czerń przykryła wszystkie myśli. I zasnął.
Kiedy otworzył oczy, stał na środku polany. Nie było śniegu ani zimna. Było życie. Słońce przyjemnie oświetlało mu twarz, delikatny wiatr rozwiewał włosy. Ziemia pod stopami nie była pokryta twardym szronem, tylko miękkimi polnymi kwiatami. Znał to miejsce. Na tej samej łące często trenowali z Haltem.
Ktoś szturchnął go w plecy. Chłopiec odwrócił się, a uśmiech rozjaśnił jego twarz.
– Wyrwij – zawołał i od razu wtulił twarz, w szyję ukochanego konia.
Wyrwij trącił go mokrym noskiem i zaczął wąchać. Młody zwiadowca się zaśmiał.
– Co? Szukasz jabłek?
Konik parsknął, opluwając swojego pana i wywołując u niego jeszcze głośniejszy śmiech. Will przetarł zwilżoną twarz, skrzyżował ramiona udając oburzenie, ale jego głos brzmiał miękko:
– Nie mogę ci dawać tyle jabłek, bo Halt uważa, że będziesz za gruby.
– Uważam, że już jest za gruby – padła odpowiedź zza jego pleców.
Will odwrócił się natychmiast, a jego serce zamarło. Kawałek za nim w swoim charakterystycznym zielonym płaszczu, z założonymi rękami stała znajoma postać.
– Halt… – wyszeptał i podbiegł do swojego mistrza.
Kącik ust Halta uniósł się delikatnie, kiedy pozwolił swojemu uczniowi objąć się mocno. Will mamrotał coś niezrozumiale, a mentor tylko pogładził go po włosach. Wyrwij zarżał, i tupnął kopytem, jakby sam był szczęśliwy.
Kiedy łzy zamieniły się w uśmiech ulgi, Will pozwolił sobie spojrzeć na swojego mistrza. Ten patrzył na niego łagodnie, a w oczach zamigotało to ciepło, które znał tylko Will.
– To już koniec? – zapytał chłopiec z nadzieją w głosie.
Uśmiech z twarzy Halta zniknął, a zastąpił go cień smutku. Kucnął powoli przed swoim uczniem, tak by nie patrzeć na niego z góry. Poprawił mu kołnierz i spojrzał w jego ciemne oczy.
Uśmiech na twarzy Willa przygasł lekko.
– Już prawie – powiedział cicho ponury zwiadowca.
– Ale ja już nie mam siły – zaprotestował chłopiec, a jego głos pękł.
– Wiem – głos Halta brzmiał kojąco jak nigdy. Wpatrywał się w oczy Willa, jakby samym spojrzeniem chciał dodać mu siły – Ale musisz się obudzić, chłopcze.
Will gwałtownie wciągnął powietrze. Przez chwilę próbował przyzwyczaić oczy do mroku. Rozejrzał się dookoła. Polana, Wyrwij, Halt – wszystko zniknęło. Pozostała tylko stara szopa z dziurami w dachu i chłód.
Chłopiec wsłuchiwał się uważnie – na zewnątrz zerwał się silny wiatr. W świetle księżyca, które padało na podłogę, zauważył spadające płatki śniegu – jego zasłonę przed oczami strażników.
Stawy zaprotestowały boleśnie, kiedy usiadł. Świat zawirował, gdy stanął na nogi, ale przycisnął dłonie do skroni, próbując nadać otoczeniu jakiś kształt.
Nie pamiętał, kiedy znalazł się na zewnątrz. Silny powiew wiatru uderzył w niego, prawie przewracając na ziemię. Przysłonił ręką oczy i rozejrzał się dookoła. Burza śnieżna dopiero się zaczęła, a teren już był pokryty grubym, białym dywanem.
Nogi stawiał wysoko, ruszając naprzód. Cały czas uważnie nasłuchiwał strażników, ale poza przeciągłym wyciem wiatru nie usłyszał nic. Wszyscy spali, schowani przed zimnem.
Obejrzał się jeszcze po raz ostatni na Podwórze Niewolników, spojrzał na starą szopę. Zacisnął pięści i wyszedł poza ogrodzenie – prosto w śnieżycę.
***
Brnął w śniegu, osłaniając twarz rękoma. Śnieg osadzał się gęsto na jego włosach, kontrastując z ich ciemnobrązowym kolorem. Ubrania już dawno przesiąknęły wilgocią i przyległy do ciała. Każdy krok, który wydrążał dziurę w miękkim podłożu, znikał po chwili pod nową warstwą białego zimna.
Drzewa szarpane wiatrem trzaskały złowrogo, jakby same chciały zniechęcić chłopca do dalszej wędrówki.
– Nie mogę ryzykować, że mnie złapią – myślał zawzięcie i parł dalej naprzód – Nie teraz…
Mrużył oczy, próbując dostrzec cokolwiek. Ale martwa biel pokrywała powoli cały las, razem z uciekającym chłopcem.
Chapter 12: Rozdział 12
Chapter Text
Po mroźnej nocy, która wydawała się nie mieć końca, wreszcie nastał poranek, przynosząc ulgę. Słońce nieśmiało oświetlało okolicę, jakby samo nie wiedziało czy wypada mu wstać po tak ciężkiej nocy. Gruba warstwa śniegu pokrywała okolicę i wydawać się mogło, że swoim ciężarem ukryła również całe życie dookoła.
Cała drużyna z Araluen podążała pod przywództwem Eraka do wioski Invik. Razem z nimi wyruszyło kilku Skandian, w tym Svengal i Thorn. Evalin została w zamku, ponieważ nikt nie chciał jej narażać na niebezpieczeństwo śnieżycy. Dodatkowo uznali, że po miesiącach służby, dziewczyna musi w końcu porządnie odpocząć. Nie była zadowolona ani trochę. Też chciała iść po przyjaciela. Miała jednak świadomość, że nie zmienią zdania, a jej upór tylko wszystko opóźnia, więc w końcu się zgodziła. Na prośbę zwiadowców, opuścili Hallasholm jeszcze wczoraj wieczorem. Utrzymywali równe, szybkie tempo, ale kiedy tylko pierwsze płatki śniegu zaczęły spadać na ziemię, przywódca Skandii kazał rozbić obóz. Podczas, kiedy Aralueńczycy pomagali rozbić namioty, Skandianie tworzyli barierę wiatrochronną. Przygotowane wcześniej pale z naciągniętą na nie skórą, wbili w ziemię i otoczyli nimi małe obozowisko.
Crowley pokiwał głową z uznaniem.
– Sprytne.
– Wy nie macie czegoś takiego w Araluen? – zdziwił się Thorn.
– My mamy normalną zimę, a nie zamiecie, które pochłaniają wszystko, co im stanie na drodze – odparł komendant spokojnie, krzyżując ramiona.
Horacey parsknął rozbawiony, a Skandianin podrapał się po głowie, nie wiedząc, czy ma to traktować jako komplement, czy obelgę.
Rozpalili małe ognisko, a Erak rozdał przyjezdnym koce z niedźwiedziego futra, tłumacząc, że ich zwykłe płaszcze mogą być niewystarczające na noc taką, jak ta.
Gilan mruknął pod nosem, że okrycia zwiadowców są niezawodne, ale gdy poczuł pierwszy, silny podmuch bez słowa protestu otulił się szczelniej.
Noc mijała powoli, a Halt długo nie mógł zmrużyć oka. Każde szarpnięcie wiatru, każdy przeciągły świst sprawiał, że jego myśli wracały do Willa.
– Mam nadzieję, chłopcze, że ty też jesteś bezpieczny – wyszeptał sam do siebie.
Rankiem, kiedy świat zdawał się znowu oddychać po dusznej ciemności, Skandianie złożyli obóz i ponownie wyruszyli w drogę.
Głęboki śnieg moczył nogawki spodni, które nieprzyjemnie kleiły się do nóg. Kroki stawiali wysoko, by nie ugrzęznąć w śniegu. Zwiadowcy, przyzwyczajeni do skradania się, radzili sobie, ale sir Rodney i Horacey parę razy wylądowaliby w śniegu, gdyby nie idący obok nich Skandianin. Mimo to upór popychał ich naprzód. I ta świadomość, że są już tak blisko…
Szli przez trakt, którego ścieżka wiodła przez pola. W tle rysował się zarys lasu, a błękitne niebo kontrastowało z rozciągającą się przed nimi białą pustką.
Kiedy słońce stało wysoko na niebie, wskazując południe, zamajaczyła przed nimi niewielka osada. Najpierw na horyzoncie ukazała się poszarpana linia dachów, która w końcu przerodziła się w kontury całych budynków.
Horacey aż zakrztusił się powietrzem.
– To tu? To Idvik?
Erak skinął spokojnie głową, a młody rycerz natychmiast wyrwał się przed szereg.
– Horacey, nie tak szybko – upomniał go sir Rodney, ale jego uczeń brnął dalej, rozsypując na prawo i lewo tumany śniegu.
Chłopak zatrzymał się przed bramą, czekając na resztę. Uśmiechając się szeroko, wyglądał przyjaciela, ale pośród tłumu, który już pracował, nie dostrzegł go. Pochłonięty ekscytacją, nie zauważył różnicy pomiędzy niewolnikami, których miał przed sobą, a tymi, których widział w stolicy.
Dopiero po chwili coś przykuło jego uwagę. Podziurawione szmatki, które miały udawać ubrania, brak jakiejkolwiek ochrony przed wymagającą pogodą. Horacey zmarszczył brwi. W Hallasholm każdy niewolnik miał odpowiedni ubiór w zależności od tego, gdzie pracował.
W jednej chwili jego uśmiech zbladł.
– Coś tu jest nie tak… – przeszło mu przez myśl.
Sekundę później, pojawili się za nim pozostali. Halt zmrużył oczy. Horacey zerknął na niego niepewnie, jakby chciał się upewnić, że zwiadowca widzi to samo co on. Widział. A raczej czuł. Powietrze pachniało strachem. Cierpienie i ból zdawały się wsiąknąć w deski baraków, które były świadkami każdego uderzenia.
Halt poczuł jak coś ściska go od środka. Mimowolnie wbił paznokcie w dłonie. To było to, czego obawiał się najbardziej. Will trafił do wioski, gdzie prawo nie obowiązywało – tylko siła i krzyk.
Głośne rozmowy i śmiechy pozostałych natychmiast ucichły, gdy tylko stanęli przed wejściem. Thorn i Svengal spojrzeli po sobie wymownie. Erak przecisnął się naprzód. Gdy zobaczył obraz malujący się przed nim, aż sapnął ze złości.
– Co to ma znaczyć?! – zabrzmiał stawiając ciężkie kroki.
Niewolnicy poderwali głowy. Ze zdumieniem stwierdzili, że na środku placu stoi sam oberjarl Skandi.
Erak omiótł spojrzeniem pobliskie stanowiska pracy. Jeńcy spuszczali wzrok jeden po drugim, jakby to oni byli winni.
– Co tu się dzieje? – warknął strażnik, ale kiedy zobaczył swojego przywódcę, zaczął się jąkać – Oberjarlu… My… Ty… To znaczy my… Nie spodziewaliśmy się wizyty.
Erak prychnął wściekle:
– Gdybym się zapowiedział, dalibyście tym ludziom porządniejsze odzienie?
Strażnik nie wiedząc, co odpowiedzieć, spuścił wzrok.
– Zawołaj Egona. Natychmiast!
Kiedy żołnierz zniknął w jednym z budynków, podszedł Svengal.
– Czy to jest to, o czym myślę?
Erak nie odpowiedział. Wystarczyło spojrzeć w jego oczy, pełne gniewnych iskier.
Pozostali Skandianie zaczęli szeptać między sobą, a Aralueńczycy już czuli, że coś jest nie w porządku.
Gilan spojrzał na więźniów. Ubrania wisiały na wychudzonych ciałach, niektórzy ledwie byli w stanie ustać na nogach. Kiedy jego wzrok padł na popękane od zimna ręce jednego z nich, ten schował je pośpiesznie za siebie. Zupełnie jakby się wstydził.
– Boże… – wyrwało się cicho młodemu zwiadowcy.
Crowley czuł, jak narasta w nim gniew.
– To nie warunki do życia, tylko do walki o przetrwanie – powiedział do stojącego obok Rodneya.
Ten, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, tylko pokiwał głową.
po chwili na dziedzińcu pojawił się Egon w otoczeniu swojej eskorty. Isac, Mikkel oraz Halldor również zajrzeli z ciekawości.
– Eraku – powiedział Egon, starając się zachować pozory normalności i rozłożył ramiona w geście powitania. – Co takiego sprowadza cię do Invik?
Erak zmarszczył brwi i zmierzył go ostrym spojrzeniem.
– Co to ma znaczyć? – zapytał, wskazując ręką na niewolników.
– Nie rozumiem.
– Nie rozumiesz?! Dlaczego ci ludzie nie mają na sobie ciepłych ubrań. Dlaczego część wygląda, jakby miała zaraz paść z głodu?
– Ależ spokojnie, mój panie – głos Egona był przesadnie miły. – To przecież tylko niewolnicy.
Thorn syknął. Svengal pokręcił głową, a pozostali Skandianie cofnęli się o krok.
– Tylko niewolnicy?! – donośny głos Eraka odbił się od ścian budynków. – Mam ci przypomnieć, jakie mamy prawo?
Władca Skandi nie zlikwidował służby niewolniczej. Była to kara za najgorsze przestępstwa, a także miejsce dla jeńców wojennych. Mimo to zdawał sobie sprawę, że pod przykryciem więźnia kryje się człowiek. A nikt nie zasługiwał na takie warunki. Nie, dopóki on sprawował władzę.
Erak spojrzał na pozostałych strażników, którzy nerwowo spoglądali to na niego, to na pozostałych.
– Czy moje prawo jest respektowane przez waszego dowódcę? – zapytał, znając już odpowiedź, ale musiał to usłyszeć od innych.
– Oczywiście, że tak… – wytłumaczył szybko Egon, ale wymowne spojrzenie oberjarla go uciszyło.
Strażnicy przestępowali z nogi na nogę. Doskonale wiedzieli, że kiedy wydadzą Egona, posypią się głowy. Także ich. W końcu ciszę przerwał Arlik.
– Nie, panie.
Egon odwrócił gwałtownie głowę w jego stronę i syknął wściekle:
– Zamknij się, idioto!
Erak uniósł dłoń.
– Mów.
Arlik spojrzał na przybyszy w zielonych płaszczach, wyczekujących jego słów. Szczególnie na jednego, który wyglądał, jakby miał zaraz spalić całe Invik. Domyślał się, kim on jest i po kogo przybył.
Przygryzł policzek i zebrał w sobie resztki odwagi.
– U nas niewolnicy dostają tylko tyle, by być zdatnymi do pracy – powiedział w końcu, a pośród tłumu przeszedł szmer: wśród niewolników niedowierzania, że ktoś to wreszcie odważył się to powiedzieć, a pośród Skandian – pełen gniewu.
– Kiedy nie są – urwał, zastanawiając się nad dalszym ciągiem. – Cóż… Na ich miejsce przyjdą kolejni.
Egon przeklął głośno, a Isac zacisnął pięści.
– Co za idiota – pomyślał wściekle. – Sprzedał nas przed Erakiem, jak ostatni tchórz.
Oberjarl skrzyżował ramiona i spojrzał na jednego z niewolników.
– Dają wam jeść? – zapytał twardo.
Wskazany mężczyzna przygryzł wargę.
– Dają, panie… Ale mało.
– Mało?! – ryknął Egon – Daję wam tyle, na ile zasługujecie!
Mężczyzna szybko dodał, nie zważając na swojego krzyczącego dowódcę:
– Czasami wcale w ramach kary.
– Robicie im głodówki? – zapytał Svengal z niedowierzaniem, robiąc krok naprzód.
Arlik przesunął dłonią po policzku.
– To nie jest najgorsza kara jaką można tu dostać – stwierdził cicho.
Mikkel stojący obok, trącił go w ramię.
– Cicho bądź!
Jednak Erak nie zamierzał udawać, że tego nie słyszał.
– Mam nadzieję, że nie mówisz o tym, o czym myślę.
Śnieg skrzypnął pod jego nogami, jakby sam domagał się odpowiedzi. Inny niewolnik odważył się zabrać głos.
– Biją nas, panie – powiedział prawie szeptem, ale w tej napiętej ciszy brzmiało to niczym krzyk.
Crowley zamknął oczy, bo przerosło to jego siły. Wyobraził sobie Willa – bezbronnego, bitego batem raz za razem. Oddech Gilana przyspieszył. Spojrzał na Halta, ale ten stał nieruchomo niczym posąg. Tylko w oczach coś się zmieniło.
Twarz Eraka w jednej chwili przybrała odcień purpury. Miał ochotę natychmiast rzucić Egona na kolana i wykonać na nim taką samą karę, jaką on zlecał na tych ludzi.
Ale wtedy odezwał się Horacey. Cicho, niepewnie, jakby obawiał się najgorszego.
– Gdzie jest Will?
Rodney od razu zauważył, jak niewolnicy zaczęli szemrać między sobą. Serce zabiło mu szybciej.
– Halt tego nie przeżyje, jeśli…
Ale z zamyślenia wyrwał go głos młodego chłopaka, stojącego tuż przy Egonie.
– Nasz ulubieniec – prychnął Isac, a Mikkel i Halldor przywdziali podłe uśmiechy.
Gilan zmierzył ich spojrzeniem. Zdecydowanie nie podobała mu się ta trójka.
– Masz coś do niego? – warknął.
Isac uniósł wyzywająco podbródek. Skoro Erak już dowiedział się o wszystkim, nie było sensu się dłużej ukrywać.
– Oprócz tego, że jest nic nieznaczącym śmieciem, to nie.
W Gilanie się zagotowało.
– Jak śmiesz mówić tak o moim bracie? – przeszło mu przez myśl.
Zrobił krok naprzód, dłonie go świerzbiły, ale Halt go powstrzymał.
– Gdzie on jest? – zapytał niskim głosem.
Erak nieprzerwanie wbijał lodowaty wzrok w Egona. Oblicze tego drugiego wykrzywiło się w gniewem i frustracją.
– Uciekł – syknął.
Skandianie myśleli, że się przesłyszeli.
– Co? – zapytał jeden z nich.
– Dzieciak wam uciekł? – Thorn niemal się zaśmiał.
Sam Erak uniósł brwi ze zdziwienia. Rodney rzucił z przekąsem:
– No proszę, jednak okazał się bystrzejszy od was.
Twarze zwiadowców rozpogodziły się z ulgi. Horacey uśmiechnął się pod nosem, dumny z przyjaciela.
Jednak radość nie trwała długo, bo następne słowa Egona zmroziły im krew w żyłach.
– Tak, uciekł – stwierdził kpiąco. – Ale w sam środek burzy śnieżnej.
Halt zamarł. Widział na własne oczy, co zamieć zrobiła z okolicą. Pamiętał, jak śnieg padał nieprzerwanie, jak wiatr przeszywał zimnem do szpiku kości.
– Jeśli on wyszedł w taką zamieć, będąc na skraju sił… – pomyślał ze zgrozą. – Boże, Will…
Gilan przyłożył dłoń do ust. Śmiechy momentalnie ucichły. Egon, dumny z siebie, spojrzał na grupę z Araluen. Uśmiechnął się złośliwie.
– Pewnie leży teraz gdzieś pod śniegiem – wzruszył ramionami jakby mówił o czymś oczywistym. Następne słowa cedził powoli, tak aby każde wbijało się pod skórę – Mały, zamarznięty trupek.
Halt zacisnął szczękę. Coś w środku go zapiekło.
– Dość! – warknął Erak.
Ale Egon ani myślał słuchać. Wbił spojrzenie prosto w Halta. Mimo iż widział go pierwszy raz, wiedział, że to właśnie o nim opowiadał chłopak.
– Chyba nie mógł dłużej znieść myśli, że jego mentor ma go gdzieś – stwierdził z udawaną troską.
Starszy zwiadowca napiął ramiona, a dowódca się nie zatrzymywał.
– Może gdybyś się wcześniej zainteresował…
– Egon – rzucił ostrzegawczo Erak.
– Może wtedy nie przyjechałbyś po trupa.
Trzask!
Egon padł nieprzytomny na śnieg.
Spojrzenia wszystkich skierowały się na Crowleya, którego ręka po wymierzeniu ciosu, opadła spokojnie wzdłuż ciała. Niewolnicy wstrzymali oddech, Gilan stał z rozdziawioną buzią, a Halt poczuł lekką satysfakcję.
Crowley rozejrzał się po zgromadzonych i wycedził stanowczo:
– Dość już powiedział.
Erak kiwnął mu głową.
– Nawet nie jestem o to zły.
***
Chwilę później, niewolnicy dostali porządny posiłek. Erak rozkazał przejrzeć zapasy i przygotować z nich coś do jedzenia. Przeklął pod nosem, kiedy zobaczył ich jadalnię. Zimna ziemia, pokryta kilkoma kocami.
Nie lepiej było, gdy zobaczyli, gdzie więźniowie spali.
– Jak mogłem o tym nie wiedzieć? – warknął zły na siebie.
Horacey aż pobladł. Patrząc na koce rozłożone na podłodze, pomyślał o swoim twardym łóżku, na które tak często narzekał. Teraz wydało mu się to śmieszne, bo w porównaniu z tymi ludźmi żył jak król.
– Mistrzu… jak Will wytrzymał tu tak długo?
Sir Rodney nie odpowiedział. Zamrugał tylko szybko, po poczuł jak coś go piecze pod powiekami.
Podczas kiedy Erak szybko załatwiał pewne sprawy, Halt chodził, niczym niedźwiedź uwięziony w klatce, tam i z powrotem. Najchętniej pobiegłby od razu szukać swojego ucznia. Najpierw jednak musieli ustalić plan działania. Zwiadowca rzucił tylko przelotne spojrzenie na Invik – na szopę, na jadalnię. Nie dlatego, że go to nie interesowało. Po prostu nie mógł.
Ktoś pokazał mu studnię przy której pracował Will. Halt delikatnie musnął palcami kołowrotek, jakby chciał poczuć obecność swojego ucznia. Spojrzał na wiadro porzucone niedbale, na ścieżkę, którą codziennie kroczył chłopak. Przeszedł się nią, a każdy krok wydawał się być cięższy od poprzedniego.
Ktoś inny powiedział mu, że Will był często bity. Halt miał wrażenie, że słowa przelatują przez niego, zostawiając w środku coraz większą pustkę. Poznał całą historię: Osk, Aksel, Kori…
W głowie ciągle dudniły mu słowa Egona, z którymi nie mógł się nie zgodzić.
– Gdybym tylko był tu szybciej – powtarzał w myślach.
Gilan stał nieopodal, oparty o ścianę. Chciał coś powiedzieć. Cokolwiek. Ale żadne słowa nie przebijały się przez obraz Willa brodzącego w śniegu.
Kiedy cała reszta zebrała się na głównym dziedzińcu, Erak przemówił.
– Ja… Nie wiem, co mam wam powiedzieć – jego palce zaciskały się nerwowo na toporze – To nie powinno mieć miejsca.
Rodney pokiwał przecząco głową.
– To nie twoja wina, że ludzie są podli.
– Oberjarlu – powiedział jeden Skandianin – Skąd mogłeś wiedzieć?
– Mogłem coś zrobić! – syknął oberjarl, krążąc nerwowo – Mogłem wysłać ludzi, by sprawdzali wszystkie niewoliczne wioski. Regularnie!
– Będziesz to wiedział na przyszłość – stwierdził spokojnie Crowley.
Erak zatrzymał się w końcu w miejscu i przymknął powieki, jakby liczył do dziesięciu.
– Dobrze – westchnął po chwili, uspokajając się nieco. – Thorn, zbierz ludzi i pilnujcie Egona oraz reszty tych bydlaków.
Thorn skinął głową, przyjmując rozkaz.
– Zapłacą za to co zrobili.
– Oj tak… Zapłacą – w oczach oberjarla pojawił się niebezpieczny błysk. Zwrócił się do reszty. – A my idziemy po waszego chłopaka. Svengal, pójdziesz z nami.
– Tak jest.
Wszyscy ochoczo przytaknęli i ruszyli z miejsca. Sam Erak odczekał chwilę i złapał Halta za płaszcz, zatrzymując go w miejscu. Spojrzał zaskoczonemu zwiadowcy prosto w oczy i powiedział pewnym tonem.
– Znajdziemy go. Żywego.
Halt tylko zacisnął zęby z uporem, potwierdzając słowa Eraka cichym milczeniem. Nie ufał w tym momencie swojemu głosowi.
***
Poprzedniej nocy, w trakcie zamieci.
Will brnął przed siebie, choć już dawno zgubił kierunek. Śnieg sypiący do oczu, zamazywał mu widok. Chłopak co chwila wpadał na drzewa i potykał się w wysokich zaspach.
Po kolejnych mozolnych krokach, których już nie liczył, dostrzegł zarys małej chatki. Podszedł bliżej. W oknach było ciemno, a z komina nie unosił się dym. Najprawdopodobniej była opuszczona. Will wszedł po skrzypiących schodach na werandę. Zmarznięte palce nie mogły złapać klamki, więc zwiadowca bez wahania naparł całym ciałem na drzwi, które natychmiast się otworzyły.
Wnętrze było skromne. Parę mebli pokrytych kurzem. Najwidoczniej od dawna nikt tu nie zaglądał. Chłopiec rozejrzał się, szukając drewna, by napalić w kominku. Nie znalazł.
Było zimno, ale przynajmniej miał dach nad głową, który chronił go przed śniegiem i wiatrem.
Pod ścianą na wprost drzwi stała stara prycza. Chłopiec powlókł nogami, a kiedy się położył, łóżko jęknęło, jakby protestowało przeciwko dodatkowemu ciężarowi.
Will obrócił się na bok. Mokre włosy, na których śnieg już stopniał, przykleiły się do czoła. Materiał przywarł do jego ciała, odbierając resztki ciepła. Chłopiec drżał, ale mimo to na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
– Przynajmniej nie jestem już tam – wyszeptał do otaczającej go pustki.
Wyczerpanie oraz gorączka w końcu o sobie przypomniały. Powieki zaczęły mu opadać, a świat pomału tracił kolory i kształty.
Strzępkami ostatnich świadomych myśli wrócił do domu. Bo jeśli miał to zakończyć, to właśnie tam.
***
Halt przemierzał las tak szybko, jak tylko leżący śnieg mu na to pozwalał. Rozdzielili się na mniejsze grupy, by przyspieszyć poszukiwania. Serce waliło mu w piersi, zagłuszając szumiący dookoła las. Próbował znaleźć jakiekolwiek ślady, ale gruba warstwa puchu pokryła wszystko.
Śnieg trzeszczał pod jego stopami, a prześwitujące przez drzewa promienie słońca odbijały się od bieli, powodując, że co chwila musiał mrużyć oczy.
Świerki uginały się pod ciężarem białego puchu, a wiatr niósł zapach igliwia i żywicy.
W pewnym momencie Halt zauważył niewielką, drewnianą chatkę. Zatrzymał się na chwilę. Wyglądała na niezamieszkałą. Popękane szyby, lekko podziurawiony dach. A jednak… Coś kazało mu zajrzeć do środka.
Wziął oddech i ruszył przed siebie odgarniając zaspy. Wszedł po stopniach cicho i ostrożnie. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się we framugę, jakby ona mogła mu zdradzić, co znajdzie w środku. Zawahał się. Dlaczego? Nie wiedział. Może zdawał sobie sprawę, że cokolwiek zobaczy, nie będzie już odwrotu.
Popchnął drzwi. Cienka strużka światła rozlała się po podłodze, rozpraszając panujący w chatce półmrok.
Panowała tu cisza. Ciężka i przytłaczająca. Odnosiło się wrażenie, że izba była oddzielona od reszty świata niewidzialną barierą. Zupełnie jakby sama wiedziała, że to, co się w niej znajduje, zasługuje na ciszę.
Zwiadowca nie słyszał już trzeszczącego śniegu ani wyjącego wiatru.
W nozdrza uderzył go zapach stęchlizny i wilgotnego drewna. Mroźne powietrze szczypało w oczy. A może to było coś innego?
Halt uparcie wbijał wzrok w podłogę, bojąc się spojrzeć wyżej. Widział swój własny cień, rozciągnięty na posadzce. Delikatnie uniósł głowę, spoglądając w prawo. Stał tam drewniany stół, naznaczony już przez czas, uszczerbiony po bokach. Dwa krzesła stojące po przeciwnych stronach, jedno przechylone przez ułamaną nogę. Kilka szafek, niektóre z powyrywanymi drzwiczkami. Stare naczynia – talerze, kubki. Wszystko pokryte brudem i zapomnieniem.
Pyłki kurzu unosiły się w powietrzu niczym imitacja śniegu, który padał na zewnątrz.
Przesunął spojrzeniem dalej. Rozwalony regał z kilkoma książkami. Kufer. Dziurawy fotel. Prycza.
Na pryczy, plecami do niego, leżała drobna postać. Halt zastygł. Jego oczy uparcie wpatrywały się tylko w to małe ciało. Biała, podarta tunika, granatowe spodnie – strój, który widział u innych niewolników. I te brązowe, lekko kręcone włosy…
– Nie. To nie on – zaprzeczał w głowie Halt, patrząc na leżącą bez życia postać – To nie mój Will.
I choć serce chciało krzyczeć w proteście, rozum mówił coś innego.
Przełknął ślinę. Zrobił krok. Drugi. Trzeci. Pomału, jakby w obawie, że podłoga zaraz się zapadnie. Deski skrzypiały przy każdym postawieniu stopy, a ich jęk współgrał z narastającym niepokojem Halta. Każdy trzask drewna był jak odliczanie do tego, co nieuniknione.
Szedł dalej. Musiał zobaczyć, kto tam leży. Bo to nie mógł być Will, prawda?
Nawet nie zauważył, kiedy dłonie zaczęły mu się trząść. Halt – zwiadowca, który przez lata słynął z opanowania i zimnej krwi, teraz się bał. Ponieważ coś w głowie szeptało mu, że tego nie uniesie.
Stanął tuż nad łóżkiem. Wyciągnął niepewnie rękę i dotknął ramienia młodzieńca. Było zimne. Zawahał się. Przełknął głośno ślinę, zwilżając zaschnięte gardło. Zacisnął mocniej palce i szarpnął.
Wciągnął gwałtownie powietrze, jakby nagle mu go zabrakło. Chłopiec. Jego chłopiec. Blady. Sine usta. Podkrążone oczy, zawsze tak pełne życia, były w tej chwili zamknięte. Twarz spokojna. Za spokojna. Znajoma i obca zarazem.
Halt poczuł jak nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Usiadł ciężko na brzegu pryczy. Oddech przyspieszył, jakby sam musiał nadążyć za tym, co zobaczył. Schował twarz w dłoniach, a ramiona mu zadrżały. W głowie krążyła tylko jedna myśl “Zbyt długo to zajęło… Zbyt długo”.
Drzwi wejściowe zaskrzypiały od podmuchu wiatru, zimny powiew wdarł się do środka, szarpiąc płaszczem zwiadowcy.
Halt uniósł czerwone oczy i obrócił się, spoglądając na swojego ucznia.
– Wreszcie mam cię obok. Ale nie tak, Will. Nie tak…
Kąciki ust drgnęły, jakby próbował powstrzymać kolejne łzy. Nie zastanawiał się. Po prostu pochylił się w stronę chłopca. Delikatnie objął go i przyciągnął do piersi. Czuł zimno bijące od jego ciała. Poczuł na skórze wszystkie wystające kości i grube blizny pokrywające plecy.
Nie miał pojęcia ile czasu minęło. W tym momencie świat dla niego nie istniał. Byli tylko on i uczeń w jego ramionach.
Siedział na tej starej pryczy, w opuszczonej, starej chacie, tuląc go do siebie, jakby tym gestem chciał wepchnąć w niego życie. Boże, gdyby tylko mógł, oddałby mu je. Oddałby mu wszystko.
Schował twarz w jego włosach, szlochając cicho. Nie wiedział nawet, kiedy zaczął się z nim kołysać. Jakby tym jednym gestem chciał przekazać Willowi, że już jest dobrze. Że jest przy nim, więc nie musi się dłużej bać. Bo Halt go ochroni.
– Tylko, że Halt się spóźnił – wyszeptał zwiadowca przez łzy.
Chapter 13: Rozdział 13
Chapter Text
Dźwięki oddalały się jeden po drugim, jak pieśń, która właśnie dobiega końca.
Pozostała tylko cisza. Nie ta zwykła – raczej nienaturalna, jakby cały świat dookoła przestał istnieć. Albo, jakby to on przestał istnieć dla świata.
Ciemność przykryła go niczym ciężki koc, tuląc do snu, z którego miał się już nie obudzić.
Gdzieś jeszcze, daleko we wspomnieniach, przewijały się obrazy i głosy, których nie potrafił już rozpoznać. Wszystko zlało się w chaotyczną całość, aż zniknęło całkowicie, zostawiając po sobie tylko głuche echo.
Miał wrażenie, że jego ciało zapada się coraz głębiej, tonąc w pustce. Już nie tęsknił. Bo nie miał za czym. Myśli rozmyły się jak niebo znikające nad taflą wody.
Aż w końcu zamknęła się nad nim niczym spokojna toń, pochłaniając go w bezkres.
Pojawił się szmer. Odległy. Niepasujący. Wdarł się niczym intruz, burząc jego idealną ciszę.
Potem stłumiony pogłos kroków. Jeden za drugim. Jak rytm, który nieproszony wkradał się do jego świadomości.
Szarpnięcie. Lekkie, ale pewne. Jakby coś chciało go wyrwać z otchłani, w której utknął.
Otuliło go ciepło. Dziwnie łagodne po chłodzie, które długo go nie opuszczało. Było jak nieśmiały promień światła, które próbuje przebić się przez mrok, wołając z powrotem.
Wtedy, w tej całej nicości, pojawiła się myśl. Krótka. Surowa. Ale prawdziwa.
– Chcę jeszcze zobaczyć światło.
Poczuł wokół siebie ramiona – silne i bezpieczne. Trzymające go mocno, chroniące przed ponownym zatopieniem się w pustce.
Ktoś go kołysał – delikatnie, jakby chciał mu przez ten jeden, prosty gest powiedzieć wróć.
Nie wiedział jeszcze, czy to sen, czy coś prawdziwego. Ciemność ciągnęła go z powrotem, kusząc spokojem.
Łzy spłynęły po policzku. Ale to przecież nie jego. On nie płakał od dawna. Nie mógł. Więc czyje były?
Następny pojawił się znajomy zapach. Kawy. Dymu z ogniska. Domu.
Zebrał wszystkie siły, jakie tylko mu zostały. Powieki drgnęły lekko – raz, drugi. Kiedy w końcu je otworzył, wszystko było rozmazane i zbyt jasne. Cisza nie zniknęła, lecz nie była już taka sama. Bo ta była żywa.
Zamrugał, próbując zorientować się, gdzie jest. Po chwili wszystko wróciło – burza śnieżna, ucieczka. To nie był dom. To była ta sama chata, w której się schował przed zamiecią.
Dlaczego więc czuł się jak w domu?
Odpowiedź przyszła po chwili, w postaci dłoni, które przyciskały go do siebie, jakby był całym światem. Zrozumiał. To dom odnalazł jego. To Halt po niego przyszedł.
Powoli uniósł słabe ręce, które delikatnie zacisnęły się na płaszczu zwiadowcy.
Halt zamarł. Poczuł, jak materiał jego okrycia, marszczy się pod wpływem delikatnego uścisku. Łzy na moment przestały płynąć.
Za bardzo się bał, by pozwolić sobie uwierzyć. Mimo to odchylił się lekko, spoglądając na twarz swojego chłopca.
I zobaczył. Te znajome, brązowe oczy, trochę zamglone przez ból i wyczerpanie, ale wpatrujące się prosto w niego.
Gardło miał ściśnięte, niezdolne do powiedzenia czegokolwiek. Po prostu patrzył, jak na największy cud.
– Przeszedłeś – wyszeptał Will.
– Przyszedłem.
Chapter 14: Rozdział 14
Chapter Text
Gilan przejrzał każdy najmniejszy zakamarek. Przekopał każdą większą zaspę na jaką natrafił. Jego czerwone i zmarznięte dłonie nie czuły nic poza szczypiącym zimnem, ale nie obchodziło go to. Myśl, że Will może być gdzieś tu obok, przysypany warstwą śniegu, napędzała go do działania.
Słońce odbijało promienie od śniegu, rażąc w oczy. Choinki łagodnie falowały na delikatnym wietrze, jakby natura próbowała udawać, że nie stało się nic złego.
Zwiadowca stawiał kroki szybko, niemal potykając się przy każdym skręcie. Oddech rwał się. Myśli pędziły jedna za drugą. Wszystkie skupiały się do jednego pytania – czy nie jest za późno?
Zaciskał szczękę tak mocno, jakby bał się, że jeśli ją poluzuje, z gardła wydobędzie się szloch, który już od jakiegoś czasu dławił go niemiłosiernie.
Kiedy słońce było już niżej, wrócił do wioski, tak jak się umówili.
Przemierzał las z tą małą nadzieją w sercu, że inni mają lepsze wieści. On – nie znalazł kompletnie nic.
Wchodząc do wioski, natknął się na wracającego Crowleya. Gilan tylko spojrzał na niego błagalnie, ale komendant pokręcił głową, unikając kontaktu wzrokowego. Żadnych śladów. Rozejrzeli się dookoła. Sir Rodney stał razem ze swoim uczniem. Horacey odczepiał z nogawek twarde kulki zbitego śniegu. Byli bez Willa. Obok – grupa Skandian rozmawiała cicho. Ich pochylone sylwetki mówiły same za siebie.
Tylko Halta brakowało.
– On nie odpuści – powiedział nagle Crowley, jakby wyczytał myśli młodszego przyjaciela.
– Odnajdzie go – Gilan próbował zabrzmieć pewnie, choć głos mu się trząsł. – Przyjdzie z nim.
Crowley otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Oczywiście – znał swojego przyjaciela na tyle długo, by wiedzieć, że jest uparty. Doskonale wiedział, że Halt przyjdzie z Willem. Tylko… W jakim Will będzie stanie?
Ich myśli przerwał rechot, dochodzący z grupy pojmanych Skandian. Stali na uboczu, pilnowani przez człowieka Eraka – wysokiego, szatyna, który straszył już samą swoją posturą.
Isac wykrzywił usta w podłym uśmiechu, ale jego spojrzenie pozostało chłodne.
– Wasz kolega jest już martwy – stwierdził lekko, jakby mówił o czymś tak zwyczajnym, jak połów ryb.
– Nie wiesz tego – syknął Gilan, robiąc krok naprzód. Crowley złapał go za rękaw.
Isac odchylił głowę do tyłu i znowu ryknął śmiechem, jakby usłyszał najlepszy żart. Dźwięk ten był drażniący, jakby ktoś próbował gryźć lód.
– Mało kto ma szansę wyjść żywo z zamieci. A co dopiero, kiedy jest się chodzącym wrakiem.
– To wy do tego doprowadziliście – młody zwiadowca wskazał na niego palcem, nie kontrolując już drżenia z nerwów.
Do rozmowy włączył się Haldor, stojący tuż obok ze skrzyżowanymi ramionami:
– My? – zapytał, przekrzywiając głowę. – On już wcześniej nic nie znaczył. My mu to tylko uświadomiliśmy.
– Dla nas znaczył – wycedził Crowley.
Mikkel prychnął:
– To dlaczego nie przybyliście wcześniej?
Komendant zacisnął zęby. Wiedział, że to tylko głupie zagrywki. Chcieli ich dobić, upodlić. Ale to pytanie trafiło go, jak fizyczny cios.
– Tak. Mogliśmy być tu wcześniej. Kurwa, powinniśmy być tu szybciej.
Na głos jednak powiedział tylko:
– Skąd w was tyle nienawiści? Co on wam zrobił?
Grupa chłopaków spojrzała po sobie. Stojący obok Skandianin obserwował ich uważnie, spod przymrużonych powiek, ale nie wtrącał się. Jeszcze nie.
Pozostali ludzie Egona patrzyli ciekawie, jaka odpowiedź padnie. Przecież znali na tyle dobrze tę trójkę, by wiedzieć, że znęcanie się dawało im poczucie wyższości. Jak każdemu tutaj.
W końcu ciszę przerwał lider małej grupy. Kiedy się odezwał, jego głos był dziwnie obcy, jakby zabrakło w nim nuty człowieczeństwa.
– Nie trzeba mieć powodu, kiedy widać, że ktoś jest zwykłym, nic nieznaczącym śmieciem.
Crowley zmarszczył brwi, nadając twarzy niebezpieczny wyraz. Nikt nie będzie nazywał jego ludzi śmieciami – czy to pełnoprawny zwiadowca, czy uczeń.
Zrobił dwa kroki do przodu. Na tyle blisko, by móc wyraźnie spojrzeć Isacowi w oczy i na tyle daleko, by nie sprowokować niczego więcej.
– Powiedz mi, chłopcze, czy od początku byłeś takim zimnym skurwysynem, czy przesiąkłeś tym chłodem ze Skandi?
Spojrzenie Isaca stwardniało, skupiając się tylko na człowieku, którego miał przed sobą. W oczach pojawił się cień, który Mikkel i Haldor znali aż za dobrze. Spojrzeli po sobie nerwowo.
Isac zrobił krok naprzód, a raczej próbował, bo rosły Skandianin od razu zagrodził mu drogę całym swoim ciałem.
– No, no. Bez takich.
Chłopak zdawał się go nie słyszeć. Nienawiść już dawno pochłonęła jego umysł, wypierając wszystkie inne uczucia.
Człowiek Eraka zatrzymał go, przyciskając dłoń do jego ramienia. Jeszcze nie z całą siłą, ale wystarczająco, aby zakomunikować: “Jeszcze jeden krok”.
– Wracaj na miejsce – warknął nisko. – Już i tak macie dość kłopotów.
Isac spojrzał na niego. Mlasnął i najpewniej powiedziałby za dużo, gdy Mikkel nie pociągnął go do tyłu.
– Odpuść – szepnął mu na ucho.
Doskonale widział, że mają kłopoty. Erak już oznajmił, że odpowiedzą za wszystkie swoje czyny. Miał nadzieję, że uda im się jakoś wywinąć, a kolejna awantura by temu nie pomogła.
Crowley odwrócił się na pięcie, nie chcąc patrzeć na tego podłego szczeniaka dłużej niż to konieczne. Wrócił do Gilana i zabrał go na bok, wręcz pociągając go za sobą. Towarzystwo tej trójki pogarszało już i tak napiętą atmosferę. A Gilan i bez tego był w fatalnym stanie.
Erak z Svengalem odeszli kawałek i omawiali dalsze poszukiwania.
– Nikt nic nie znalazł.
– Może, jak pogoda się poprawi –
– Nie możemy tyle czekać – zaprotestował Horacey, słysząc rozmowę. – Musimy znaleźć Willa, jak najszybciej.
Oberjarl i jego przyjaciel wymienili ciężkie spojrzenia. Oni doskonale wiedzieli, że najprawdopodobniej nie ma już czego szukać. Ale jak powiedzieć to tak młodemu człowiekowi, który przybył tu po swojego przyjaciela?
Tuż przy ogrodzeniu, stała spora grupa niewolników. Każdy dostał ciepły koc i porządny posiłek. Teraz, kiedy sytuacja się unormowała, mogli swobodnie rozmawiać. Coś tak zwykłego, a czego nie wolno im było robić na służbie.
Z rozpalonych ognisk leniwie snuł się dym, który przeciskał się między barakami. Delikatna mgiełka formowała się tuż przy ziemi, jakby chciała pochłonąć wszystkie złe wspomnienia z Invik. Wszystko było spokojne.
– Może pójdę jeszcze raz?
– Gilan – westchnął Crowley.
– Na pewno coś przeoczyłem. Może spróbuję–
– Mamy czekać tutaj.
– Na co?! – zwiadowca rozłożył bezradnie ręce. – Planowanie w niczym nie pomoże. Musimy działać.
– Jeśli będziesz biegał, jak zagubiony po lesie, też nic nie zdziałasz – odparł komendant spokojnie, ale stanowczo.
Gilan zaciskał i poluzowywał pięści na zmianę. Niewiedza i bezradność wręcz paliły go w środku. Najchętniej spaliłby całą tę przeklętą wioskę i przekopał śnieg centymetr po centymetrze.
W pewnym momencie, rozmowy niewolników ucichły. Najpierw jeden głos. Potem drugi. Aż cała grupa zamilkła. To była ta cisza, która pojawia się tylko wtedy, gdy ludzie widzą coś, czego nie potrafią nazwać.
Minęła krótka chwila zanim Skandianie z Hallasholm, zorientowali się, że coś się dzieje. Spojrzeli w miejsce, w które były skierowane głowy byłych więźniów. Również zamilkli. Thorn prawie upuścił swój topór.
Erak i Svengal — zwykle nie do ruszenia — nagle skurczyli się w sobie, jakby ciężar tej chwili uderzył ich prosto w pierś.
Gilan zmarszczył czoło. Zrobiło się za cicho. Nienaturalnie cicho. Spojrzał na komendanta, ale ten już wbijał zmrużone oczy w bramę. Jego twarz nabrała ciężaru, jaki Gilan widział tylko parę razy w życiu.
Drugi zwiadowca, zdezorientowany, także odwrócił się w stronę wejścia do wioski i...
... wtedy zrozumiał dlaczego wszyscy zamilkli.
Halt. Z Willem. W ramionach.
Chłopak, owinięty był szczelnie w płaszcz zwiadowcy, który niemal zakrywał go całego. Głowa bezwładnie oparta o ramię mentora, oczy przymknięte.
Halt trzymał go mocno przy sobie, jakby z własnego ciała chciał stworzyć zasłonę przed całym światem, który tak bardzo go skrzywdził.
– Znalazł go – wyszeptał Gilan, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
Crowley zmarszczył brwi w trosce.
– Tak. Znalazł. Ale czy...
Zaraz jednak wypuścił powietrze przez nos, wyrzucając złe myśli.
– Żyje. Gdyby nie, Halt nie szedłby wyprostowany.
Starszy zwiadowca szedł powoli, nie chcąc gwałtownymi ruchami sprawić bólu chłopakowi. Mimo to jego kroki były pewne, wyważone. Jakby jego nogi pracowały same, mając jasny cel – jak najszybciej zapewnić Willowi pomoc.
Nie zważając na wlepione w niego oczy, przeszedł obok tłumu, nie zatrzymując się nawet na sekundę.
Nie było w nim wściekłości. Jeszcze nie. Za to w oczach czaił się ciężar, który dopiero czekał na uwolnienie. Niewypowiedziany żal pomieszany z ulgą. Coś, co razem tworzyło obrazek, którego Crowley i Gilan nie zapomną do końca życia. Ich przyjaciel patrzył wzrokiem kogoś, kto właśnie znalazł to, co najważniejsze — i nie miał już siły na nic więcej.
Ludzie byli cicho. Ani jednego szeptu. Ani jednego głośniejszego westchnienia. Nikt nie śmiał przerywać tej chwili. Bo chociaż dla nich ten chłopak był kompletnie obcy, każdy poczuł wagę tego momentu.
Crowley stał, jakby go zmroziło. Zwykle wygadany komendant nie mógł teraz znaleźć ani jednego odpowiedniego słowa.
Gilan oddychał głęboko, próbując odgonić uczucie pieczenia pod powiekami.
Horacey spojrzał na swojego mistrza, ale ten nie odrywał wzroku od Halta.
Isac i Kori kręcili głowami, jakby nie zgadzając się z obrazkiem, który mieli przed sobą. Tylko Mikkel wyjątkowo spoważniał.
– Potrzebuję medyka – oznajmił cicho Halt, przechodząc obok Eraka.
Oberjarl drgnął nagle, jak rażony piorunem. Zdolność myślenia i przywództwa wróciła od razu.
– Gdzie macie uzdrowiciela? – jego wzrok powędrował w stronę niewolników, bo stali najbliżej. Oni jednak tylko wzruszyli ramionami, pokręcili głowami, dając jasno do zrozumienia: “Nie wiemy”.
Erak zaklął cicho.
– No jasne. Ci ludzie nie mieli nawet dostępu do opieki medycznej. Cholerny Egon…
Wtedy z niewielkiej grupy pojmanych, odezwał się Arlik.
– Medyk jest w sąsiedniej wiosce – niegdyś pewny siebie strażnik, skulił się lekko, gdy wzrok wszystkich powędrował w jego stronę. – To jakaś godzina pieszo w jedną stronę.
Władca Skandi zmarszczył czoło tak mocno, że aż pojawiła się na nim głęboka zmarszczka.
– Znasz drogę? – Arlik skinął głową. – Dobrze. Thorn, pójdziesz z nim.
Wezwany Skandianin zarzucił sobie topór przez plecy. Razem z byłym już strażnikiem, zniknęli poza terenem wioski.
– Dobrze, dobrze – pomyślał sir Rodney. – Medyk. Już będzie dobrze.
Rycerz przetarł twarz dłonią, chcąc zasłonić czerwone oczy. Nawet nie zauważył, że dłoń drżała.
Egon obserwował to wszystko spod przymrużonych powiek. Ramiona skrzyżowane, broda zadarta, jakby w ogóle nie miał sobie nic do zarzucenia.
Kiedy Halt mijał grupę więźniów, dowódca odezwał się kpiąco:
– No proszę. Widzę, że znalazłeś swojego bękarta.
Horacey wciągnął gwałtownie powietrze, odruchowo łapiąc swojego mistrza za przedramię. Crowley czuł jak się w nim gotuje, a Gilan nadal patrzył tylko na Willa. Jakby bał się, że gdy spuści wzrok – chłopak zniknie.
Halt zatrzymał się nagle i spojrzał na Egona tak, jak patrzy się na hałas w tle — coś, co trzeba znieść, ale czego nie warto słuchać.
Erak zrobił krok naprzód, chcąc uciąć temat, ale Egon nie zwrócił uwagi. Podobnie jak reszta, dostał już oskarżenia, więc nie miał nic do stracenia.
– Ten chłopak i tak nie przeżyje nocy.
Starszy zwiadowca patrzył dalej. Bez gniewu. Tylko jak na kogoś, kto przestał mieć jakiekolwiek znaczenie.
Powiedział cicho, z groźnym spokojem:
– Najchętniej sam wymierzyłbym ci sprawiedliwość. Ale muszę się zająć swoim dzieckiem.
I odszedł. Tak po prostu, zostawiając Egona jeszcze bardziej wściekłego niż był. Zwiadowca skierował swe kroki do jednej z chat, a Gilan jako pierwszy wyrwał się z transu i pobiegł otworzyć mu drzwi.
Nawet gdy zniknęli w środku, na podwórku nadal trwała ciężka cisza po słowach zwiadowcy.
***
Izba była umeblowana dość skromnie, ale najważniejsze było ciepło panujące w środku. Z kominka buchał mały ogień, a promienie popołudniowego słońca przyjemnie oświetlały wnętrze.
Halt położył Willa na łóżku i przykrył grubym kocem. Głowa chłopca opadła na pierzastą poduszkę, a na czoło osunął się kosmyk włosów. Halt odgarnął je na bok spokojnym gestem, jakby robił to od zawsze.
Gilan aż zatrzymał się w progu – nigdy nie widział, żeby jego były mentor był tak delikatny.
Młodszy zwiadowca podszedł cicho i stanął tuż obok starszego.
– Masz go – wyszeptał tak cicho, że Halt ledwie usłyszał.
Ponury zwiadowca pozwolił sobie unieść kącik ust do góry i nie odrywając wzroku od Willa, powiedział:
– Tak. Mam. I już go nie puszczę.
Przez chwilę trwali w ciszy, czuwając razem, jak dwóch wiernych strażników. Drewno w kominku trzaskało, wypełniając chatkę spokojem.
Powieki Willa zadrżały delikatnie. Kojące bujanie, które czuł wcześniej zniknęło, wyrywając go ze snu.
Przez głowę przeszła mu straszna myśl, że może to wszystko było tylko wytworem jego wyobraźni. Poruszył się niespokojnie i otworzył oczy.
Halt zauważył. Will go szukał.
Zwiadowca delikatnie ujął jego dłoń, kucając z prawej strony łóżka.
– Jestem tu, Will. Cały czas jestem.
Chłopak uśmiechnął się delikatnie pozwalając, by powieki opadły. Zaraz jednak otworzył je ponownie. Coś tu nie pasowało. Był ktoś jeszcze.
Jego głowa, choć był to spory wysiłek, powędrowała w lewo.
Gilan. On też tu był.
Will poruszył ustami i choć nie wydobył się z nich żaden dźwięk, młody zwiadowca pochylił się niżej, wiedząc, że to o niego chodzi.
– Hej mały – głos zadrżał mu na ostatnim słowie. Jego oczy znowu zapiekły, ale tym razem nic z tym nie zrobił, pozwalając, by wzruszenie przejęło kontrolę.
Gilan uklęknął obok łóżka i złapał drugą dłoń Willa, zamykając ją w swoich własnych. Tak jakby zamykał pewien koszmarny rozdział w życiu chłopaka.
I tak otoczony przez swojego ojca i brata z wyboru, Will w końcu zasnął spokojny.
***
Wizyta medyka trwała dość krótko. Nie musiał przeprowadzać dłuższych badań, by widzieć, co jest nie tak. Odchodząc od pacjenta, zwrócił się do stojących tuż obok Halta i Gilana.
– Zapalenie płuc. Dość silne.
Pogrzebał chwilę w swoim małym kuferku, który przyniósł ze sobą.
– Zostawię wam maści i zioła – mówiąc to, postawił na stoliku obok kilka fiolek i pojemniczków.
– Dodatkowo jest wyczerpany. I wygłodzony. Potrzeba mu odpoczynku i ciepła. I dużo jedzenia.
Halt skinął głową. Widział, że Will jest w fatalnym stanie, ale słowa medyka wypowiedziane głośno, dobiły go bardziej niż chciałby przyznać.
– No i te wszystkie rany – dodał medyk, już pakując swoje rzeczy. – Oczyściłem większość, ale będziecie musieli pilnować, żeby nie wdało się zakażenie.
Gilan przymknął oczy. Wcześniej, kiedy medyk podniósł tunikę Willa i jego oczom ukazały się wszystkie blizny i ślady po biczu, miał ochotę wyjść. Wyjść i pójść do lasu, by wykrzyczeć całą rozpacz. Ale został. Wiedział, że Halt, choć nie mówił tego głośno, sam potrzebował wsparcia.
Uzdrowiciel już zbierał się do wyjścia, ale w ostatniej chwili, odwrócił się do dwójki zwiadowców.
– Ten dzieciak naprawdę wiele przeszedł. Zajmijcie się nim.
– Taki mam zamiar – odparł twardo Halt.
***
Gdy tylko medyk opuścił izbę, drzwi ponownie się otwarły. Do środka wszedł zdenerwowany Crowley.
– No i? – zapytał niemal od razu.
– Jest dość źle – westchnął Gilan. – Ale wyjdzie z tego.
Crowley skinął głową, przyjmując tę informację.
– Musi.
Sam wziął krzesło i postawił je przy nogach pryczy. Usiadł w swojej typowej pozycji – wyprostowany, ramiona skrzyżowane.
Mogłoby się wydawać, że komendant panuje nad sytuacją. Ale ta pozycja tylko pomagała utrzymać mu się w pionie, po całych dzisiejszych wydarzeniach.
– Halt?
– Hm?
– Wiesz, że oni za to zapłacą.
Gilan prychnął.
– Powinni ich obedrzeć ze skóry.
– Erak obiecał, że poniosą odpowiednie konsekwencje – przypomniał Crowley. – A on dotrzymuje–
Komendant urwał nagle, zdając sobie sprawę, że ktoś go obserwuje. Zmysł zwiadowcy nie zawodził go nigdy.
Spojrzał na chłopca leżącego na łóżku i uśmiechnął się łagodnie, widząc duże, brązowe oczy wpatrujące się w niego.
Will zmarszczył brwi, nie wierząc, że widzi dobrze. Halt. Gilan. I… Crowley? Sam komendant?
Rudowłosy zwiadowca zaśmiał się cicho, na widok zdezorientowanej miny chłopaka.
– Coś taki zdziwiony, chłopcze?
Will przełknął ślinę. Gardło piekło go niemiłosiernie, ale musiał zapytać.
– Pan… Pan tu jest?
Gilan parsknął cicho.
– No, panie Crowley. Powiedz pan coś.
– Dlaczego miałoby mnie nie być? Nie tylko Halt się o ciebie martwił.
Wspomniany zwiadowca, tylko poruszył się na krześle. Nigdy nie lubił, kiedy ktoś nazywał jego uczucia po imieniu.
Will odpowiedział jednym zdaniem, które zmiotłoby ich z podłogi, gdyby nie siedzieli.
– Myślałem, że... Zapomnieliście o mnie. Że żyjecie dalej.
Cała trójka zesztywniała, czując jakby te słowa ich uderzyły. Pierwszy odezwał się Halt, odchrząkując lekko.
– To by było nudne życie.
– Ale że sam pan komendant…? – zapytał Will wciąż niedowierzając.
Crowley cmoknął.
– Nie mów do mnie komendancie.
Will przechilił głowę zdziwiony.
– A jak?
Zwiadowca spojrzał w bok, udając zamyślenie.
– Hm... Wujku Crowley. Tak. Wujku Crowley brzmi dobrze – oznajmił i puścił mu oczko.
Chłopiec zaśmiał się cicho, a Halt pokręcił głową z rozbawionym westchnieniem.
Gilan uśmiechnął się szeroko, po raz pierwszy od dawna, a w jego głosie pobrzmiewała szczera ulga.
– No i widzisz? Myślałeś, że o tobie zapomnieliśmy. A ty masz całą rodzinę.
Will oparł głowę na poduszce wygodniej, wdrążając w niej dołek. Już niemal zasypiał – zmęczenie znowu wzięło górę, nawet po tak krótkiej rozmowie. Ale zanim odpłynął, zdążył jeszcze powiedzieć cicho:
– Fajnie tak... Nie być samemu na świecie.
I zasnął, pozostawiając trójkę dorosłych mężczyzn kompletnie wzruszonych, choć żaden z nich nie przyznał się do tego na głos przed resztą.
***
Nocą, kiedy Invik pogrążyło się we śnie, w małej izbie wciąż palił się ogień. Erak osobiście donosił drewa, by chłopak miał ciepło. Horacey zajrzał raz, ale tylko upewnił się, że jego przyjaciel wciąż tu jest i wyszedł – nie chciał przeszkadzać.
Gilan rozłożył sobie koc na podłodze, tuż przy łóżku. Spał sztywno, jakby jego ciało było przygotowane, by w każdej chwili zerwać się na równe nogi. Crowley zasnął na krześle, które przestawił pod przeciwległą ścianę. Głowa opadła mu lekko na ramię, a z gardła wydobywało się ciche chrapanie.
Tylko Halt wciąż siedział na krześle, tuż przy łóżku i choć powieki mu się zamykały, mrugał nimi gwałtownie, odganiając zmęczenie.
W pewnym momencie, Will poruszył się nieznacznie. Gdy otworzył ciężkie oczy, jego wzrok od razu powędrował na mistrza.
– Nie śpisz? – zapytał szeptem.
– Nie.
Chłopak spojrzał na niego z troską wymalowaną w oczach.
– Chociaż połóż się wygodniej. Plecy będą cię boleć od tego krzesła.
– Nie.
Will westchnął. Tak, jego mistrz był uparty. Nic się nie zmieniło.
Chłopak użył wszystkich swoich sił i podparł się rękami. Halt chciał zaprotestować, kiedy jego uczeń uniósł się lekko, ale Will już zdążył przesunąć się o parę centymetrów, robiąc mu miejsce.
– Skoro nie chcesz odejść, połóż się tutaj.
Halt poczuł, jak coś ściska mu serce. Ten mały chłopak, nawet w takim stanie potrafił myśleć o innych. O swoim starym mentorze i jego plecach.
Zawahał się przez chwilę, ale widząc oczy Willa, wciąż wpatrujące się w niego, westchnął i wstał.
Łóżko zaskrzypiało cicho pod dodatkowym ciężarem. Halt ułożył się na krawędzi, nie chcąc zajmować zbyt wiele miejsca. Ale Will niemal natychmiast skrócił dystans, opierając głowę o ramię mistrza.
Zwiadowca w zamian objął go ramieniem lekko, pilnując by nie sprawić mu bólu, ale na tyle mocno, by poczuć, że ma go przy sobie.
Siedzieli chwilę w ciszy, wsłuchując się w oddechy śpiących towarzyszy. W końcu Will zapytał nieśmiało, nie patrząc w stronę mentora:
– Halt?
– Tak?
– Wiesz… – chłopak poruszył się niespokojnie, jakby nie był pewny, czy zaczynać temat. Ale czuł się już trochę lepiej i chciał wyrzucić z siebie to, co nosił od dawna. – Był tu taki Aksel. On jako jedyny… To on pomógł mi przetrwać.
– W takim razie będę musiał mu podziękować – stwierdził Halt, ale niemal od razu poczuł, jak jego uczeń kręci przecząco głową.
– On… – Will przełknął ślinę, czując, jak wciąż świeży żal po stracie przyjaciela, dławi go w gardle. – On nie żyje. Zachorował.
Starszy zwiadowca ściągnął brwi i przyciągnął Willa mocniej do swojego boku. Chłopak po chwili kontynuował.
– Jakiś czas później, jeden ze starszych chłopaków – Halt od razu domyślił się, że Will musiał mieć na myśli Isaca i jego bandę – Kori, naśmiewał się z niego. Mówił… źle. Nie wytrzymałem. I… uderzyłem go wiadrem.
Halt parsknął mimowolnie. Widok drobnego Willa tłukącego kogoś wiadrem aż nazbyt wyraźnie stanął mu przed oczami.
Sam Will pozwolił sobie, by cień uśmiechu przeszedł przez jego twarz.
– Ej, nie śmiej się ze mnie.
– Absolutnie – padła odpowiedź.
Will szturchnął mentora łokciem. Zaraz jednak uśmiech zniknął, pozostawiając powagę, niepasującą do tak młodej osoby.
– Wkurzył się na mnie. Zaczął mnie bić. Uchyliłem się – z każdym kolejnym zdaniem, Halt czuł, jak Willowi przyśpiesza oddech, a palce nerwowo skubią koc. – Kori… poleciał do przodu i uderzył głową w studnię. Ja się tylko broniłem… Ja nie chciałem, żeby…
Chłopiec uniósł wzrok na swojego mentora.
– Halt. Czy ja go zabiłem?
Zwiadowca przyjrzał mu się uważnie. Wolną ręką złapał go za policzek i musnął kciukiem skórę. Głos miał łagodny, ale na tyle stanowczy, żeby sens słów dotarł do jego ucznia.
– Will, niektórych ludzi los dopada szybciej, niżby przypuszczali. Nie zrobiłeś nic złego. To nie twoja wina.
Will wypuścił drżący oddech. W końcu. W końcu ktoś powiedział głośno, że to nie była jego wina. Ponownie oparł głowę o Halta, ale starszy zwiadowca czuł, że to jeszcze nie koniec opowieści.
Nie mylił się.
– Egon twierdził inaczej. Dostałem karę. A potem… Isac, Mikkel i Haldor przyszli po mnie w nocy.
Wziął oddech, chcąc szybko wyrzucić z siebie następne słowa i raz na zawsze o nich zapomnieć.
– Topili mnie w morzu.
Halt zesztywniał. Wciągnął gwałtownie powietrze, jakby zadławił się tą wiadomością.
– Wtedy… Wtedy naprawdę myślałem, że to koniec – dokończył Will, czując jak dłoń mentora bezwiednie zaciska się mocniej na jego ramieniu. – Po kilku dniach poczułem się źle. Wiedziałem, że to już końcówka. Bo tak samo było z Akselem.
Po policzkach chłopaka zaczęły płynąć łzy. Sam nie wiedział, czy to z ulgi, czy po prostu do jego ciała zaczął docierać sens tej decyzji.
– Dlatego postanowiłem uciec. Nie chciałem tak… Nie tu. Nie tak, Halt.
Zwiadowca zacisnął usta, żeby nie krzyknąć. Ale nie na Willa. Na te wszystkie potwory, które sprawiły mu tyle bólu i cierpienia. Na tych wszystkich, którzy odważyli się podnieść rękę na jego syna.
Ale kolejne zdanie Willa wytrąciło go ze wszystkich myśli, które kotłowały się w jego głowie.
– Przez chwilę nawet cieszyłem się, że po mnie nie przyjechałeś.
– Co ty mówisz? – Halt odchylił się lekko, by móc spojrzeć mu w oczy. Nawet w panującej ciemności zdołał dostrzec w nich czyhający wstyd.
– Bo… – zaczął Will, a z oczu wypłynęło więcej łez. – Bo nie chciałem, żebyś o mnie źle pomyślał. Jak zobaczysz mnie takiego…
Opuścił głowę, nie mogąc wytrzymać spojrzenia. Ale Halt natychmiast złapał go za brodę i uniósł ją z powrotem.
– Jak cię zobaczę? – zapytał cicho. – Malcze. Widzę osobę, która przeżyła. Widzę chłopaka, który stał się silniejszy niż kiedykolwiek był. Widzę kogoś, kto przetrwał piekło – zamilknął na chwilę, przełykając gulę w gardle. W końcu dokończył, nie zważając na swój drżący głos – W dalszym ciągu widzę mojego Willa.
Chłopak pociągnął nosem i wtulił się mocno w bok swojego mistrza, pozwalając sobie wyrzucić cały nagromadzony przez te miesiące ból. A Halt pozwolił.
Zwiadowca tylko oparł brodę na jego głowie i tak już został.
W ciemnym rogu pokoju, Crowley, który nie spał od jakiegoś czasu, tylko uśmiechnął się ciepło, z wyraźnym wzruszeniem.

Micky (Guest) on Chapter 1 Tue 20 May 2025 07:34PM UTC
Comment Actions
SwallowPL on Chapter 1 Wed 21 May 2025 03:43AM UTC
Comment Actions
Knooxx on Chapter 2 Wed 18 Jun 2025 06:10PM UTC
Comment Actions
SwallowPL on Chapter 2 Wed 18 Jun 2025 06:52PM UTC
Comment Actions
Monika (Guest) on Chapter 12 Mon 27 Oct 2025 06:46PM UTC
Comment Actions
SwallowPL on Chapter 12 Mon 27 Oct 2025 08:07PM UTC
Comment Actions
Monika (Guest) on Chapter 12 Mon 27 Oct 2025 08:33PM UTC
Comment Actions
Monika (Guest) on Chapter 13 Mon 10 Nov 2025 09:24PM UTC
Comment Actions
SwallowPL on Chapter 13 Tue 25 Nov 2025 01:57PM UTC
Last Edited Tue 25 Nov 2025 01:57PM UTC
Comment Actions